Konwersje niemieckich dział samobieżnych w Armii Czerwonej cz. II
Działo samobieżne SG-122A
W kwietniu 1942 r. w Ludowym Komisariacie Uzbrojenia padła decyzja aby rozpocząć przebudowę zdobytych dział samobieżnych StuG. III a następnie wcielić je na uzbrojenie jednostek pancernych. Na polecenie Zastępcy Ludowego Komisarza Obrony ZSRR generała lejtnanta wojsk pancernych Fiodorienki szef Zarządu Remontu i Eksploatacji gen. Sosienkow nakazał skierować zdobyczne StuG-i do Zakładów Nr 592, które znajdowały się w leżącej 19 kilometrów od Moskwy miejscowości Mytiszcze.
Decyzja na pierwszy rzut oka wydaje się dość dziwna zważywszy fakt że zakład do tej zajmował się produkcją wojenną raczej odbiegającą od budowy ciężkich pojazdów. W wytypowanej fabryce produkowano do tej pory komponenty do broni lekkiej m.in. podstawy do moździerzy czy korpusy granatów ręcznych. Jednakże to właśnie w tych zakładach pracował inż. G.I Kasztanow a kierowany przez niego zespół pracował nad ideą montażu rodzimej haubicy właśnie na podwoziu niemieckiego działa samobieżnego Sturmgeschütz III Auf. C lub D.
Zmiana pierwotnie miała dotyczyć uzbrojenia głównego niemieckich dział szturmowych, jednak przy bliższym zapoznaniem się z konstrukcją pojazdu pojawiły się problemy. W miejsce demontowanych niemieckich dział 7,5 cm StuK 37 L/24 zaplanowano zamontować radziecką haubicę M-30 wz. 1938 kal. 122 mm. Tak poważna zmiana uzbrojenia głównego niemieckich dział samobieżnych wymagała zasadniczej przebudowy pojazdu. Po obniżeniu oryginalnych nadbudówek, dospawano do nich płyty pancerne wraz z nową zabudową przedziału bojowego. Po tej zmianie pojazd był wyższy w stosunku do oryginału o około 30 cm co zwiększyło wagę pojazdu i niestety jak się miało później okazać negatywnie wpłynęło na jego własności jezdne w błotnistym terenie (a takowego akurat w ZSRR podczas jesieni czy wiosny nie brakowało). Ze względu na konstrukcję haubicy dotyczącą sposobu naprowadzania (rozdzielone mechanizmy naprowadzania poziomego i pionowego) na cel, załoga nowego pojazdu liczyła aż pięciu ludzi. Dowódca, który był dodatkowo odpowiedzialny za mechanizm poziomego naprowadzania na cel, celowniczy mechanizmu pionowego naprowadzania, mechanik-kierowca, pierwszy ładowniczy, który pełnił ponadto funkcję radiooperatora (co ciekawe w pojeździe zachowano oryginalną niemiecką radiostację 10Wsh/UKWEh) oraz drugi ładowniczy. Amunicję rozmieszczono wzdłuż burt pojazdu a część, która się nie zmieściła została ułożona w specjalnych uchwytach w nadbudówce przedziału bojowego. W sumie w pojeździe przewidziano miejsce dla 36 pocisków kal. 122 mm.
Nowe działo samobieżne otrzymało oznaczenie SG-122A (szturmowa haubica samobieżna – artszturm SG-122). Chociaż równie często oznaczano je jako SG-122.
Pierwszy prototyp działa był gotowy już we wrześniu 1942 r. Zarówno próbne strzelania jak i jazdy wykazały bardzo dobre możliwości bojowe nowej konstrukcji. Jak wynika z dokumentów, nowy wóz bojowy był eksploatowany dość intensywnie a testujące go załogi przejechały wozem blisko 500 km. Testowano również uzbrojenie główne pojazdu, oddano ponad 60 strzałów z haubicy M-30 i nie stwierdzono większych nieprawidłowości. Jednakże jak to bywa z prototypami, stwierdzono kilka wad które należałoby usunąć. Do najpoważniejszych zaliczały się problemy podczas jazdy po grząskim terenie spowodowane zwiększonym w stosunku do oryginału ciężarem pojazdu. Ponadto wykryto problemy związane z możliwością prowadzenia ognia z wewnątrz pojazdu poprzez otwory strzeleckie z broni osobistej będącej na wyposażeniu członków załogi. Było to spowodowane błędnym rozlokowaniem wspomnianych otworów. Dość poważną wadą był brak wentylatora odciągającego gazy prochowe na zewnątrz pojazdu. Komisja stwierdziła również niedostateczny zasięg pojazdu, który był mniejszy niż w niemieckim pierwowzorze. Ten problem rozwiązano poprzez zamontowanie dodatkowych zewnętrznych zbiorników paliwa takich samych jak były już montowane na kadłubach czołgów T-34. Wszystkie wykryte podczas testów usterki zostały w zakładach macierzystych usunięte. Największej zmiany dokonano w konstrukcji nadbudówki, którą musiano przebudować tak aby zmniejszyć jej ciężar. Obyło się to kosztem zmniejszenia grubości blach pancernych z jakich zostały one wykonane. Ponadto Uralskie Zakłady Budowy Maszyn Ciężkich opracowały nowe lżejsze jarzmo działa co również poza opracowaniem cieńszych a co za tym idzie lżejszych płyt nadbudówki wpłynęło na zmniejszenie ciężaru całej konstrukcji. Wszystkie wspomniane powyżej zmiany poprawiły własności jezdne nowoopracowywanego działa samobieżnego. Jeśli chodzi o możliwość prowadzenia ognia z wewnątrz pojazdu to po poprawieniu konstrukcji otworów strzelniczych i zamontowaniu wentylatora, załogę można poza dotychczas używaną bronią krótką wyposażyć także w pistolety maszynowe PPSz. To ostatnie znacznie wpłynęło na poprawę morale załogi pojazdu a także (przynajmniej teoretycznie) zwiększyło jej szansę na przeżycie na polu walki w razie gdyby była zmuszona do jego opuszczenia.
Na podstawie testów poligonowych, oraz zgodnie z zaleceniami komisji nadzorującej powyższe, Przystąpiono do budowy poprawionych kolejnych wozów bojowych. Na podstawie tej samej dyrektywy przystąpiono również do opracowywania planów przezbrojenia w haubicę M-30 zdobycznych czołgów PzKpfw. III. Decyzja o przebudowaniu niemieckich „trójek” została podyktowana faktem iż w ręce Armii Czerwonej wpadały duże ilości czołgów tego typu, ponadto otrzymał on od specjalistów którzy zajmowali się oceną zdobycznego niemieckiego sprzętu bardzo dobre oceny. W opracowywanych sprawozdaniach wskazywali oni na wysoką niezawodność jednostki napędowej, bardzo dobrą skrzynię biegów oraz wysoką manewrowość pojazdu. Niebagatelne znaczenia miał również fakt iż niemiecki czołg osiągał znaczną szybkość, która przewyższała nawet prędkości osiągane przez słynny czołg T-34. Nie dziwi więc fakt, nakazania zakładom w Mytiszczu opracowania projektu przebudowy niemieckiego czołgu. W ciągu kilku następnych miesięcy 1942 r. dokonano wszystkich wymaganych poprawek i fabrykę macierzystą opuściło pierwsze 10 zmodernizowanych dział samobieżnych SG-122 z czego jedno było już konwersją opartą na podwoziu niemieckiego czołgu.
W połowie listopada 1942 r. na poligonie pancernym pod Śwerdłowskiem odbyły się w pełni udane próby pojazdu. Niestety w związku z opracowaniem w Uralskich Zakładach Budowy Maszyn Ciężkich rodzimej konstrukcji uzbrojonej w działo o takim samym kalibrze jak było montowane w SG-122 - znane później jako SU-122 - planowaną przebudowę opiewającą na około 60 dział samobieżnych SG-122 rocznie anulowano. Spowodowane to było brakiem ekonomicznego uzasadnienia budowy dwóch typów dział samobieżnych posiadających uzbrojenie główne tego samego kalibru, zwłaszcza jeżeli budowa jednego z nich była uzależniona od ilości przejmowanych pojazdów przeciwnika. A należy przy tym pamiętać że Niemcy opracowywali wciąż nowe konstrukcje, którymi zastępowano starsze modele. Dlatego należało liczyć się z faktem zmniejszającej się ilości dział szturmowych StuG.III oraz czołgów PzKpfw.III. na froncie, a co za tym idzie możliwości ich przejmowania przez RKKA również stawały by się coraz mniejsze.
W związku z powyższym podjęto decyzję o aby wszystkie sprawne działa znajdujące się na terenie Zakładów Nr 592 zostały wydane do dyspozycji jednostek pancernych należących do I Korpusu Pancernego. Pozostałe pojazdy tego typu przejęło Szefostwo Zarządu Wojsk Pancernych celem przekazania ich do jednostek szkolnych. Według dostępnych informacji (które jak widać są dość rozbieżne) miano w sumie przebudować od 10 do 21 jeden niemieckich pojazdów.
Tak zakończyła się radziecka próba opracowania na bazie niemieckich pojazdów zdobycznych działa samobieżnego posiadającego uzbrojenie główne kalibru 122 mm.
Do dnia dzisiejszego nie zachował się nie tylko żaden pojazd tego typu ale niestety nawet zdjęcia działa samobieżnego SG-122A należą do rzadkości.
Podstawowe dane techniczne działa samobieżnego SG-122A
Typ |
Działo samobieżne |
Producent |
Zakład Nr 592 Mytiszcze |
Masa |
2300 kg |
Długość |
6100 mm |
Szerokość |
3000 mm |
Wysokość |
2250 mm |
Silnik |
Gaźnikowy, 12-cylindrowy Maybach HL120TRM |
Moc silnika |
300 KM |
Prędkość maksymalna |
40 km/h |
Zbiornik |
320 l |
Zasięg |
165 km |
Załoga |
5 osób |
Uzbrojenie |
1 x haubica kal.122 mm M-30 |
Opancerzenie |
10-50mm |
Pokonywanie brodów |
Brak danych |
autor: Piotr Boczoń
Konwersje niemieckich dział samobieżnych w Armii Czerwonej cz. I
Armia Czerwona podczas działań wojennych w okresie II wojny światowej - o czym ostatnio coraz mniej się w tym kraju wspomina bądź nawet z różnych przyczyn stara się zapomnieć - używała poza sprzętem rodzimej produkcji (co jest oczywiste) tysiące pojazdów produkcji amerykańskiej czy też brytyjskiej dostarczanych w ramach Lend-Lease Act.
Jeszcze większym nimbem tajemnicy okryte jest użytkowanie przez oddziały Armii Czerwonej zdobycznego sprzętu produkcji niemieckiej. Jest to zapewne spowodowane mitem mówiącym o potędze RKKA, która nie potrzebowała pojazdów sojuszniczych ani tym bardziej zdobycznych do pokonania III Rzeszy. Być może inną przyczyną takiego stanu rzeczy jest fakt iż w większości wypadków sprzęt niemiecki był „bardziej zaawansowany technologicznie” od pojazdów produkcji rosyjskiej a ponadto dawał użytkującej go załodze znacznie większy komfort „pracy” niż pojazdy rodzimej konstrukcji - o czym być może lepiej nie wspominać. Nie zmienia to jednak faktu, że takowy był nie tylko użytkowany w Armii Czerwonej (i to w znacznych ilościach), ale co więcej prowadzono również pracę nad własnymi pojazdami opartymi na niemieckich konstrukcjach.
Zalążek Idei
W tym momencie zbliżamy się powoli do sedna niniejszego artykułu mającego na celu przybliżenie czytelnikowi tego skądinąd dość ciekawego i mało znanego zagadnienia.
Podczas działań wojennych w Związku Sowieckim prowadzono stosunkowo udane próby konwersji niemieckich czołgów Pz.Kpfw. III oraz dział szturmowych Sturmgeschütz III polegających na montażu na powyższych uzbrojenia rodzimej konstrukcji.
Podczas walk toczonych na froncie wschodnim w pierwszych miesiącach 1941 r. Armia Czerwona poniosła kolosalne straty. W lipcu 1941 r. dowództwo Grupy Armii „Środek” ogłosiło, że tylko w obrębie jej działania jednostki niemieckie zniszczyły blisko 2858 czołgów, 246 samolotów oraz że wzięto do niewoli blisko 300 tys. radzieckich żołnierzy. W ciągu niespełna miesiąca Wehrmacht wbił się na blisko 600 km w głąb radzieckiego terytorium. W tym okresie oraz przez kilka następnych miesięcy Armia Czerwona znajdowała się w permanentnym odwrocie. Oczywiście zdarzały się próby kontrataków. Właśnie w czasie takich uderzeń w ręce RKKA dostawały się pierwsze pojazdy przeciwnika. Początkowo najbardziej pożądane były oczywiście pojazdy bojowe, które udawało się zdobyć w pełni sprawne. W tym wypadku wystarczyło wtedy tylko umieścić na nich nowe oznaczenia przynależności państwowej - nierzadko namalować jakieś hasło propagandowe - napełnić zbiorniki paliwa, uzupełnić jednostkę ognia i natychmiast skierować pojazd do walki. Jednakże z czasem w ręce rosyjskich żołnierzy dostawało się coraz więcej zdobycznych czołgów czy też dział szturmowych. Często były to pojazdy mniej lub bardziej uszkodzone jednakże nadające się do remontu i ponownego wykorzystania w walce. Jednak dokonanie takich napraw bardzo często było niemożliwe siłami przyfrontowych warsztatów. Dowództwo radzieckie zdając sobie z tego sprawę a także z olbrzymich strat jakie ponosiła Armia Czerwona oraz biorąc pod uwagę fakt, że w tym czasie większość zakładów przemysłowych było w trakcie ewakuacji, nie mogło ignorować dłużej tego faktu. Pod koniec 1941 r. w wyniku rozmów prowadzonych pomiędzy Głównym Zarządem Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych, Szefostwem Tyłów Armii Czerwonej a Radą Komisarzy Ludowych ZSRS podjęto decyzję o stworzeniu ośrodków remontowych niemieckich pojazdów bojowych, jednocześnie pomyślano o szkoleniu załóg dla tych pojazdów. Wiedząc, że omawiane zagadnienie jest pilne, udało się praktycznie natychmiast stworzyć w/w bazy remontowo-szkoleniowe, które prawie natychmiast rozpoczęły działalność. Niejako przy okazji we wspomnianych ośrodkach dokonywano również napraw uszkodzonych w walkach pojazdów sojuszniczych jakie na podstawie umów wojskowych zawartych z zachodnimi sojusznikami docierały do Związku Sowieckiego.
O fakcie skali przedsięwzięcia oraz ilości zdobycznych niemieckich wozów bojowych świadczy fakt, że w marcu 1942 r. Zarząd Remontu i Eksploatacji odpowiedzialny za całość przedsięwzięcia informował Radę Komisarzy Ludowych ZSRS iż „remont zdobycznych oraz „zagranicznych” czołgów i innych wozów bojowych, samochodów oraz ciągników zorganizowano w bazie remontowej nr 82 w Moskwie i osiągnęła ona miesięczną zdolność do wykonania napraw do 80 czołgów Matilda, do 20 Pz.Kpfw. I i II, „czechosłowackich i innych lekkich” (czołgów i pojazdów opancerzonych – przyp. autora) oraz do 10 Pz.Kpfw. III i IV.”[1]
W międzyczasie pojawił się pomysł aby dokonać konwersji niemieckich dział samobieżnych Sturmgeschütz III. polegającej na demontażu niemieckiego działa i uzbrojenia wozu w armatę rodzimej produkcji. Takie rozwiązanie techniczne było spowodowane faktem iż Armia Czerwona nie posiadała w tym okresie żadnych nowoczesnych dział szturmowych a w wyniku doświadczeń wyniesionych z frontu uzmysłowiono sobie jak ważną rolę na polu walki takie pojazdy spełniają. Jako, że wdrożenie do produkcji własnych modeli tego typu wozów wymagało czasu, to rozwiązanie problemu poprzez przebudowę niemieckich pojazdów wydawało się jak najbardziej logiczne.
[1] Anatolij Kolesnikow „W obcej skórze – działa samobieżne SG-122 i SU-76I” NTW Nr. spec.4/2009
autor: Piotr Boczoń
Spadochroniarze z Polskiego Samodzielnego Batalionu Specjalnego
Kiedy poruszany jest temat polskich jednostek spadochronowych wykorzystywanych podczas II wojny światowej, każdemu na myśl przychodzi natychmiast 1 Samodzielna Brygada spadochronowa i jej działania bojowe podczas operacji „Market – Garden”. Z kolei temat dotyczący działań polskich spadochroniarzy na froncie wschodnim, jest praktycznie nieznany lub celowo pomijany.
Pierwsze nieliczne grupy dywersyjne zrzucane na spadochronach pojawiły się na ziemiach polskich wkrótce po agresji Niemiec na Związek Radziecki w 1941 r.
Te niewielkie grupy (lub nawet pojedynczy skoczkowie) stworzone były głównie z weteranów walk hiszpańskiej wojny domowej. Polacy walczyli w tej kampanii w składzie Brygady im. Jarosława Dąbrowskiego a po zwycięstwie wojsk generała Franco wielu z nich trafiło do Związku Radzieckiego. Ich losy były bardzo różne - podobnie jak wielu zagranicznych ochotników. Część z nich trafiła do łagrów, jednakże po wybuchu wojny władze rosyjskie postanowiły ich wykorzystać. Polacy przechodzili krótkie (przeważnie dwutygodniowe) intensywne szkolenie z zakresu dywersji oraz techniki skoków spadochronowych. Następnie (w większości wypadków) byli przydzielani do grup radzieckich spadochroniarzy i wraz z nimi zrzucani za liniami wroga. Jednakże działalność tych grup kończyła się bardzo szybko z powodu dość słabego wyszkolenia i braku poparcia miejscowej ludności. Były szybko likwidowane przez oddziały niemieckie.
Kolejne próby stworzenia polskich jednostek spadochronowych zostały podjęte dopiero w 1943 r. Wiązało się to z powstaniem na froncie wschodnim polskich jednostek podległych Związkowi Patriotów Polskich a w szczególności 1 Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. 18 października zgodnie z rozkazem dowódcy I Korpusu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR (Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich) gen. Zugmunta Berlinga powstał Polski Samodzielny Batalion Specjalny (PSBS). Dowódcą nowo powstałego pododdziału został mjr. Henryk Toruńczyk, który był m.in. ostatnim dowódcą Brygady im. Jarosława Dąbrowskiego. Do PSBS trafiali wyłącznie ochotnicy z innych oddziałów I Korpusu oraz... jeńcy polskiego pochodzenia którzy wcześniej walczyli w Wehrmachcie i dostali się do niewoli radzieckiej. Wszystkich kandydatów dokładnie sprawdzano oraz poddawano gruntownej selekcji. Jednym z podstawowych warunków dalszego przejścia kwalifikacji poza wysoką sprawnością fizyczną, było bardzo dobre opanowanie języka niemieckiego.
W celu zachowania tajemnicy ochotników zabrano z Sielc gdzie szkolili się pozostali żołnierze 1 Dywizji i zakwaterowano w oddalonej o kilka kilometrów miejscowości Biełoomut (szkolili się tam później polscy czołgiści z brygady pancernej). Tam też rozpoczęto szkolenie przyszłych komandosów. Instruktorami byli weterani oddziałów spadochronowych którzy prowadzili zajęcia zgodnie z regulaminami rosyjskich jednostek powietrznodesantowych. Wśród instruktorów znalazł się m.in. mistrz świata w skokach spadochronowych ppłk Nabi Amintajew.
W składzie batalionu początkowo znajdowały się następujące pododdziały:
- dwie kompanie szturmowe (rozpoznawcze)
- kompania przeciwpancerna (uzbrojona w rusznice ppanc.)
- kompania ciężkich karabinów maszynowych
- kompania łączności
- kompania saperska
- kompania kobieca
Jednakże 21 marca 1944 r wprowadzony nowy etat batalionu który przewidywał tworzenie samodzielnych grup dywersyjnych, w wyniku czego powstała nowa struktura batalionu wyglądająca następująco :
- dwie kompanie zwiadu
- dwie kompanie minerskie
- kompania kadrowa
- kompania łączności
- kompania polityczno-wychowawcza
- kompania formowania grup dywersyjnych
- pluton instruktorów zwiadu
- pluton instruktorów minerskich
Podczas szkolenia kursanci zapoznawani byli min. z taktyką walki partyzanckiej, strukturą oddziałów partyzanckich, niszczenia szlaków komunikacyjnych oraz obiektów militarnych, konstrukcją min zarówno radzieckich jak i niemieckich, budową broni ze szczególnym uwzględnieniem broni zdobycznej oraz oczywiście techniką skoków spadochronowych. Te ostatnie budziły największe emocje wśród uczestników szkolenia. Pierwsze skoki odbywały się z balonu z wysokości ok 500 metrów. Każdy kursant musiał wykonać minimum dwa skoki w dzień i w nocy (przy czym po jednym z bronią i oporządzeniem). Następnym etapem były skoki z samolotu lecącego na wysokości 1000 metrów, tutaj również obowiązywał podobny schemat dotyczący ilości skoków.
W batalionie przeszkolono w sumie 569 oficerów i żołnierzy z czego 355 zrzucono za liniami wroga. Ale to już inna historia.
Autor: Piotr Boczoń
Rocznica śmierci szer. Michała Okurzałego (2 VIII 1944)
Michał Okurzały - ur. 1919 na Podolu. W 1940r. wcielony do Armii Czerwonej; po ataku Niemiec na ZSRR - ze względu na polskie pochodzenie - skierowany do batalionu pracy. W 1943 r. wstąpił do Wojska Polskiego formowanego w Sielcach nad Oką. Uczestnik Bitwy pod Lenino i walk o przyczółki pod Dęblinem i Puławami. Poległ w okolicach wsi Głusiec 02.08.1944 r.
W nocy z 1 na 2 sierpnia 1944 r. jednostki 1 Armii Wojska Polskiego podjęły ponowną próbę sforsowania Wisły i uchwycenia przyczółka w okolicach Dęblina i Puław. Nad ranem żołnierze 2 batalionu 2 pułku 1 Dywizji Piechoty uchwycili przyczółek w okolicach miejscowości Głusiec. Silny ogień artylerii niemieckiej skierowany na przeprawy pontonowe na rzece uniemożliwił desant kolejnym polskim jednostkom i wzmocnienie sił na nowo utworzonym przyczółku. O godzinie 9:00 wojska niemieckie przystąpiły do kontrataku spychając ofiarnie walczących obrońców w kierunku Wisły. Próbę wycofania się na wschodni brzeg wspierały ogniem baterie armat 76mm kierowane przez radiotelegrafistę kompanii łączności szer. Michała Okurzałego. O godzinie 11:50 - w obliczu śmierci reszty obrońców - skierował ostatecznie ogień własnej artylerii na swoją pozycję, nadając ostatni komunikat radiowy: „Niemcy wychodzą na brzeg. Dajcie ogień artylerii na sam brzeg. Dajcie ogień artylerii na sam brzeg. Bijcie na mnie. Naszych już tu nie ma”[1].
Michał Okurzały miał 25 lat. Pośmiertnie został odznaczony Krzyżem Walecznych.
[1] cyt. za Edward Kospath-Pawłowski „Wojsko Polskie na Wschodzie 1943-1945” Oficyna Wydawnicza Ajaks Pruszków 1993, str. 164
Pomnik szer. Michała Okurzałego w miejscowości Zajezierze koło Dęblina
Tablica z inskrypcją na pomniku
Wojna oczami Sitnitskija Rachmiela Izwailiewicza Cz.2
„Co jeszcze opowiedzieć? Mieliśmy dług wobec ojczyzny, żołnierski dług.
A to, że nas kiedyś zabiją, było jasne jak dwa razy dwa. Jest takie przysłowie: lejtnanci giną w boju, tylko generałowie umierają w swoich łóżkach…
…Czasami idziesz sam nocą na tyłach z opatrunkami, tu i tam strzelanina, i czujesz się nieswojo, na duszy robi ci się niespokojnie, jakieś zmieszanie ogarnia. A jeśli nagle schwyta mnie niemiecki zwiad? Niewoli bałem się bardziej, niż śmierci…
Na froncie był żart – kto się nie boi, ten nie bohater!
…Niepodległościowcy w Zachodniej Ukrainie odnosili się do nas z nienawiścią. Przywołam jeden przykład. Rzecz zdarzyła się w Karpatach. Pułk maszerował na linię frontu. Według mapy, siedem kilometrów przed nami było oswobodzona spod Niemców wioska. Pięciu ludzi musiało pójść na zwiad, rozejrzeć się co i jak i poszukać miejsc do nocowania dla batalionów. Wymieniono nazwiska pięciu oficerów na czele z partyjnym i moje nazwisko w tym gronie. Wsiedliśmy do samochodu, nagle strzał, poraniło żołnierza. Wysiadłem z samochodu i
zacząłem go opatrywać. A zamiast mnie pojechał pułkowy komsomołski organizator. Godzinę, może dwie później weszliśmy do wsi. Nasi towarzysze wisieli na drzewach, zamęczeni, okaleczeni i rozebrani.
Banderowcy ich powiesili… Spaliliśmy tę wieś do ostatniego drewienka.
Jawnych samopostrzeleń faktycznie nie widziałem.
Jeżeli ten, który się postrzelił, nie był zupełnym idiotą, to od razu po zranieniu uciekał na tyły pułku, do kompanii medycznej. Dlaczego? Gdyby w batalionie uznali, że sam się postrzelił, towarzysze z oddziału bez wahania zabiliby takiego na miejscu.
My, kursanci ChWMU, przechodząc praktykę w aszchabadzkich szpitalach, wszyscy dziwiliśmy się – skąd tylu rannych w lewą rękę? Na froncie zrozumiałem – za pozwoleniem opowiem, niektórzy żołnierze głosowali na Związek Radziecki – wystawiali rękę z okopu i czekali, aż Niemiec się zmiłuje i strzeli. Ale w 1943 roku taki numer już nie przechodził.
Na dodatek pracownicy kontrwywiadu zrobili się strasznie przebiegli.
W trakcie karpackich walk pojawiły się tak zwane bańki mydlane: połykali mydło, żeby nie iść do ataku, a potem zwijali się z bólu w brzuchu, tarzali po ziemi, udając zapalenie wyrostka robaczkowego. Wiedzieli, że nikt im nie udowodni symulowania. Ale takie gady były nieliczne, i jeśli taki drań powtórzył to w swoim oddziale, mogli go i… Jeszcze raz powtarzam, takie przypadki zdarzały się rzadko.
Ogólnie rzecz biorąc, ludzie walczyli uczciwie, nie oszczędzając swoich żyć.
Straty były dla nas bardzo trudne, zdarzało się, że czasem żegnała nas nasza piechota. Nie pamiętam, żeby w kompanii medycznej przetrwało więcej, niż dwóch sanitariuszy.
Na linii frontu zawsze brakowało lekarzy. Do sanitarki brano zdrowych, statecznych mężczyzn w wieku 30-35 lat. Żeby wynieść rannego z bronią z pola bitwy, trzeba mieć odpowiednio dużo siły. Tak, sanitariusze w kompaniach piechoty ginęli bardzo często, mało kto przeżywał więcej, niż 2-3 bitwy, wyboru nie było: albo w Ludowy Komisariat Rolnictwa, albo w Ludowy Komisariat Zdrowia.
Nie wszyscy żołnierze wierzyli w Boga, ale wszyscy pokładali nadzieje w pracownikach medycznych w batalionie i wierzyli nam. Wiedzieli, że uratujemy swoich rannych towarzyszy i nie zostawimy ich krwawiących na polu bitwy. Nawet, jeśli to oznacza naszą śmierć. Taka była nasza praca na froncie… I nie zawodziliśmy żołnierskiego zaufania”.
Fragmenty pochodzą z książki Artema Drabkina Łokieć we krwi. Czerwony Krzyż Armii.
Zdjęcia pochodzą ze strony http://waralbum.ru
Zdjęcia pochodzą ze strony http://waralbum.ru/
Marina Raskowa
Gdy 8 października 1941 roku został autoryzowany rozkaz nr 0099 przez Stalina, nikt do końca nie zdawał sobie sprawy, że oto otwiera się kolejny rozdział w historii udziału kobiet w armii. Osobą odpowiedzialna, ale również legendą, która miała przyciągnąć swą sławą młode kobiety była Marina Raskowa. Następnego dnia telegram ogłaszający mobilizacje młodych ochotniczek został odczytywany w biurach, zakładach pracy, organizacjach partyjnych, uniwersytetach.
Foto. Marina Raskowa, Żródło: https://www.findagrave.com/memorial/14595020/marina-raskova
Rozkaz nr 0099
„ Wyjątkowy – w kontekście przyjętego przez władze radzieckie sposobu postępowania – rozkaz zezwalał na sformowanie trzech kobiecych pułków bojowych: myśliwskiego, bombowców bliskiego zasięgu i bombowców nocnych[1] Wprowadzając do słownika wojskowej biurokracji kategorię- a tym samym koncepcję – kobiety- pilotki bojowej, rozkaz w oczywisty sposób dawał lotniczkom możliwość udziału w jednym z najbardziej zaawansowanych technicznie doświadczeń II wojny światowej. Co więcej, poprzez samo przekazanie wezwania do mobilizacji do różnych instytutów pedagogicznych, szkół zawodowych i zakładów przemysłowych władze czyniły z obywatelki- żołnierki realnie istniejący, akceptowalny typ społeczny. Do tego rząd nawoływał kobiety do jak najszybszego przyjęcia teraz oficjalnie uznawanej tożsamości”[2].
Co takiego było w Raskowej, co potrafiło przyciągnąć tłumy dziewcząt w tej powszechnej akcji mobilizacyjnej? Jak mówiła Irina Rakabolska, w wywiadzie, który udzieliła 1997 roku „ Raskowa była legendarną postacią, słynną pilotką i Bohaterką Związku Radzieckiego. Jak można było przegapić taka okazję- do latania, walki i robienia tego wszystkiego pod dowództwem Raskowej?!”[3]
Sama Raskowa była jedną z nielicznych osób, której imię i nazwisko było znane w całym kraju. Zanim stała się ikoną propagandy, Marina Malinina, uwielbiała muzykę oraz przedmioty ścisłe. Zamiast kariery śpiewaczki operowej wybrała jednak karierę laborantki w fabryce chemicznej. W miejscu pracy poznała inżyniera – Raskowa i po roku urodziła córkę. Dość szybko się rozwiodła i gdy tylko córka podrosła wróciła do pracy, tym razem w Akademii Wojskowo- Powietrznej. Tam zetknęła się zarówno z pilotami, jak i pilotkami. Nie było za to żadnej nawigatorki. Młoda kreślarka postanowiła, że będzie pierwsza kobieta- nawigatorem ZSRR. Po zdaniu eksternistycznie egzaminów oraz ukończeniu szkoły lotniczej w Moskwie przy lotnisku w Tuszynie zaczęła latać. Pierwszy rekord, który został pokonany to trasa Sewastopol- Archangielsk wspólnie z Poliną Osipienko i Wiera Łomako.
Lecz sztandarowa historia, dzięki której, postać Raskowej była znana wszystkim- były wydarzenia związane z odbyciem rekordowego lotu, który odbyła w 1938 roku. Wspólnie z pilotkami- Poliną Osipienko i Walentiną Grizodubową miały ambitny plan, wyznaczyły trasę Moskwa- Daleki Wschód. Pokonanie odległości liczącej sześć tysięcy kilometrów bez ani jednego międzylądowania była nie lada wyzwaniem. Doświadczone pilotki musiały poradzić sobie z wieloma problemami, a kraj w napięciu czekał na wiadomości o losie „ Ojczyzny”- srebrnego Tupolewa ANT-37. Do problemów z łącznością, doszły nad Uralem kłopoty z paliwem. Raskowa musiała się ratować- jako nawigator w czasie awaryjnego lądowania mogła zostać zgnieciona w swojej kabinie na dziobie samolotu. Chcąc nie chcąc, otworzyła klapę w podłodze kabiny i wyskoczyła. Przez 10 dni błąkała się po tajdze mając w kieszeniach rewolwer, kompas, składany nóż, zapałki i półtorej tabliczki czekolady[4]. Już po dotarciu do wraku samolotu wspominała na łamach prasy, ze gdy już straciła nadzieję przyśnił jej się towarzysz Stalin, który zarzucił jej, ze jest złym nawigatorem. Marinie było bardzo wstyd wobec „ najdroższego człowieka”, jak go nazywała, i obiecała mu, że będzie ciężej pracować[5]. Dopiero tydzień po rozpoczęciu poszukiwań została odnaleziona „Ojczyzna”. Wieść o odnalezieniu pilotek szybko rozniosła się po kraju, ciągle czekano na informacje o Marinie. Po jej odnalezieniu wszystkie gazety przygotowały nagłówki: Marina Raskowa żyje! Po powrocie do Moskwy, nadano całej trójce tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, jako pierwszym kobietom. W Notatkach Nawigatora Raskowa szczegółowo opisywała o wydarzeniach w tajdze oraz o kontaktach z pilotkami, gdzie przedstawiała swoją piękną przyjaźń z obiema. Cukierkowa wizja propagandy została szybko podchwycona przez społeczeństwo. Informowała o jej najnowszych wyczynach.„(…)przeleciała wszerz, a potem wzdłuż całą Rosję. Pilotowała najnowocześniejsze samoloty. Dziesięć dni spędziła na tajdze praktycznie bez jedzenia”[6]. Taka osobowość musiała porwać tłumy.
Foto. Raskowa razem z Z Poliną Osipenko oraz Walentiną Grizodubową, Źródło: http://nextews.com/40ee2b4e
Gazety, które tak entuzjastycznie opisywały przygody dzielnej nawigatorki nie wspomniały jednak o katastrofie lotniczej, która wydarzyła się nad miejscem lądowania „ Ojczyzny”. Przy zderzeniu samolotów DS-3 oraz TB-3, w czasie misji ratunkowej, zginęło 16 osób- ta informacja nie pojawiła się ani w radiu ani w gazetach. Wątpliwe były też towarzyskie relacje przedstawione przez młodą nawigatorkę. W wywiadzie udzielonym w 1993 roku Grizodubowa mówiła o Raskowej z wielką niechęcią. Zarzucała jej niewielkie doświadczenie oraz to, że została „ narzucona” ponieważ w ZSRR, zespołom realizującym zadania na wielką skalę przydzielani byli funkcjonariusze NKWD. Jak mówiła dalej w wywiadzie „ Jeśli Polina Osipienko była pilotka wysokiej klasy, to Marina Raskowa, jako nawigatorka, nie posiadała specjalnego wykształcenia, wylatała zaledwie około trzydziestu godzin. Nie miała najmniejszego pojęcia o lotach w ekstremalnych warunkach, tym bardziej nocą. Do naszego projektu została zarekomendowana” [7]
Niewiele osób wiedziało, że przed wybuchem wojny Marina Raskowa była też starszym porucznikiem bezpieki. Miała swój gabinet na Łubiance, a jej współpraca zaczęła się najprawdopodobniej przed 1937 roku, jako „nieetatowego konsultanta”- czyli informatora. Po zbieraniu informacji w takim charakterze już od trzydziestego siódmego roku awansowała do etatowego konsultanta, by w lutym 1939 roku stać się pełnomocniczką specjalnego wydziału.
Ale na początku 1941 roku Marina Raskowa była legendarną, heroiczna lotniczką. Postrzegana jako autorytet, była adresatką tysięcy listów. Po wybuchu wojny w listach coraz częściej pojawiało się zapytanie od pilotek, które również chciały dostać się na front. Postanowiła zebrać najlepsze z nich i z tym pomysłem poszła do Stalina. Była z nim w na tyle dobrych stosunkach, że zaaprobował idę kobiecego pułku lotniczego. Po wystosowaniu odpowiedniego rozkazu i zwołaniu komisji rekrutacyjnej zaczęto wybierać obsady i ochotniczki przydzielać do zadań. Zostały również wybrane maszyny, za sterami, których miały siąść panie. Zdecydowano, że dostaną najpopularniejsze myśliwce radzieckich sił powietrznych- Jak-1, najbardziej znane każdemu początkującemu pilotowi powolne i lekkie U-2 oraz bombowce dzienne Su-2, które szybko zastąpiono bombowcami nurkującymi Pe-2.
Po przydzieleniu zadań, należało odpowiednio wyszkolić kadrę. 17 października około 300 młodych kobiet w niedopasowanych mundurach przemaszerowało ulicami Moskwy, by następnie wsiąść w pociąg na wschód. Raskowa już pierwszych dniach po ogłoszeniu mobilizacji dała się poznać jako dobra organizatorka. „ (…) dzieliła swój czas pomiędzy przesłuchiwanie młodych kandydatek, poszukiwanie pilotek i wywieranie nacisku na Komisariat Obrony, by ten wydał rozkaz ewakuacji jej pułków.(…) z wyczuciem poruszała się w strukturach systemu stalinowskiego, wiedząc, gdzie się udać i z kim rozmawiać, by uzyskać środki i oczekiwane decyzje”[8].
Po dotarciu do małego miasteczka Engels, leżącym nad Wołgą, naprzeciwko Saratowa Raskowa zaplanowała intensywny kurs szkoleniowy dla swoich rekrutek. W skald codziennych, nawet 11 godzinnych zajęć wchodziły: musztra, ćwiczenia ze strzelania, zajęcia z teorii walki powietrznej przeznaczone tylko dla pilotek i odmienne dla każdego samolotów. Nawigatorki często od zera przyswajały sobie zasady nawigacji bojowej, komunikacji radiowej i bombardowania. Z kolei załogi obsługi naziemnej zapoznawały się m.in. z rodzajami amunicji i bombami czy silnikami samolotów. Oczywiście czas trwania szkolenia był wypadkową operacyjnej i technicznej złożoności pułku. Można przyjąć, ze średni czas, który był potrzebny do zaliczenia kursu wahał się od siedmiu do jedenastu miesięcy, gdy dziennie spędzało się od 11 do 13 godzin. W czasie szkolenia dbano o dyscyplinę, szczególnie Raskowa była przeczulona na tym punkcie, jednak nie obyło się bez śmiesznych sytuacji. We wspomnieniach Antoniny Bondariewy, starszego lotnika i lejtnanta gwardii czytamy „ Dyscyplina, regulamin, dystynkcje- cała ta wojenna mądrość, nie dało się jej opanować od razu. Stoimy, ochraniamy samoloty. A w regulaminie jest mowa, ze jeśli ktoś idzie, trzeba go zatrzymać: „ Stój, kto idzie?!”. Moja koleżanka zobaczyła dowódcę pułku i krzyczy: „ stójcie, kto idzie? Przepraszam, ale będę strzelała!”. Wyobraża sobie pani? Krzyczy: „ Przepraszam, ale będę strzelała!”. Proszę wybaczyć… cha, cha, cha…”[9]
Pierwsze gotowość bojowa uzyskały w kwietniu 1942 oku Jaki. Jednak Raskowa musiał pójść na kompromis- nie była w stanie przygotować na tyle dużej liczby załóg obsługi naziemnej, by wysłać 2 szwadrony myśliwców. Do pułku myśliwskiego przyjęła mężczyzn mechaników. Drugim wyjątkiem było przyjęcie mężczyzn do pułku bombowców nurkujących. Jedynym kobiecym pułkiem, który w maju 1942 roku wyruszył na front, był pułk bombowców nocnych.
Dowodzenie tej mieszanej grupy nie było łatwe. Pomagać Raskowej miały m.in. komisarz batalionu – Jewdokia Raczkiewicz oraz naczelniczka sztabu- Milica Kazarinowa. Komisarzom zdarzało się często być blisko rozpaczy. Dziewczyny potrafiły uciekać do miasta by robić sobie półroczna trwała ondulację, romansowały lub były aroganckie w stosunku do dowódców. I tylko Raskowa ze swoją dewizą „ Możemy wszystko” miała posłuch u najbardziej krnąbrnych ochotniczek.
Do boju ruszył kobiecy pułk bombowców nurkujących i jedyny pułk bombowców nocnych. Jednak nie dane było Raskowej poprowadzić do boju tych jednostek, na początku stycznia 1943 roku wracając ze swoją załoga zginęła w katastrofie lotniczej w wieku niespełna 31 lat. W Moskwie zorganizowano jej publiczny, wojskowy pogrzeb, a ciało złożono pod murami Kremla- w ten sposób został wyróżniona w najbardziej dostojny sposób. Na jej miejsce wybrano trzydziestoletniego majora Walentina Marakowa.
Foto. Marin Raskona na znaczku pocztowym, Żródło: https://warthunder.com/pl/news/483--pl
Cały ostatni rok życia Roskowa spędziła ze swoimi rekrutkami. Mobilizacja kobiet w lotnictwie wojskowym miało znamię eksperymentu, który jednak spełnił oczekiwania władz. Po śmierci swojej dowódczyni’ kobiety kontynuowały służbę. O działalności Raskowej dużo może powiedzieć fragment jej listu do matki, w którym starała się opisać swoje emocje w przededniu wysłania jej pułku na front: „ Mamoczka, w tych dniach jestem taka szczęśliwa, jak nigdy wcześniej w moim życiu. Rano idę do swoich zaparkowanych maszyn. Są piękne, potężna i jest ich tak wiele- to jest prawdziwa siła! A ja jestem panią tego wszystkiego. Za ruchem mej ręki wszystkie maszyny ruszają, ustawiają się w formację i lecą w ślad za mną gdziekolwiek je poprowadzę. Jest to radość, której nigdy wcześniej nie miałam okazji zaznać. Co zaś do największej radości ze wszystkich- jest nią możność ujrzenia naszych potężnych broni, kryjących w sobie śmierć czekającą wroga”[10]
[1] Prikaz Narodnogo komissara oborony SSSR 0099 [Rozkaz nr 0099Ludowego Komisariatu Obrony ZSRR] […] Russkij archiw. Wielkaja Otiecziestwiennaja Wojna. Prikazy Narodnogo Komissara WMF 1941-1945, t.13 (2-2), s.112-113.
[2] Anna Krylova Radzieckie kobiety w walce, s.152
[3] Tamże s. 151.
[4] M.M. Raskowa, Zapiski szturmana, s. 145.
[5] Tamże s.167.
[6] Luba Winogradowa, Nocne wiedźmy. Na wojnie z lotnikami Hitlera, s.17.
[7] Tamże s. 23.
[8] Anna Krylova, Radzieckie kobiety w walce, s. 170-169.
[9] Swietlana Aleksijewicz, Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, s.86 .
[10] List Raskowej do matki, wrzesień 1942 [w:] A. Malinina, Żizniennyj put Mariny…, s.170, Moskwa 1952.
Bibliografia
- Aleksiejewicz S. Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, Wołowiec, 2010.
- Aronowa R., Nocne wiedźmy, Warszawa, 1980.
- Krylova A. , Radzieckie kobiety w walce. Historia przemocy na froncie wschodnim, Zakrzewo, 2012.
- M. Raskowa, Zapiski szturmana, Moskwa/Leningrad, 1941.
- Winogradowa L., Nocne wiedźmy. Na wojnie z lotnikami Hitlera, Wołowiec 2016.
- Prikaz Narodnogo komissara oborony SSSR 0099 [Rozkaz nr 0099Ludowego Komisariatu Obrony ZSRR] […] Russkij archiw. Wielkaja Otiecziestwiennaja Wojna. Prikazy Narodnogo Komissara WMF 1941-1945, t.13 (2-2), Moskwa: Terra, 1996.
Noc Muzeów 19.05.2018 Legionowo
Już za kilka dni, będziecie mieli okazję spotkać się z nami "w terenie". W sobotę 19 maja od godziny 17:00, zapraszamy do Muzeum Historycznego w Legionowie, na Noc Muzeów. Jesteś ciekaw jak wyglądać będzie nasza diorama i co pokażemy zwiedzającym?
Zapraszamy do Legionowa. Czekamy!!!
Wojna oczami Sitnitskija Rachmiela Izwailiewicza Cz.1
„W czterdziestym pierwszym roku ukończyłem szkołę średnią w Charkowie z wyróżnieniem i w czerwcu 1941 roku zostałem przyjęty na naukę do Charkowskiej Szkoły Wojenno-Medycznej (Харьковское военно-медицинское училище — ХВМУ) – ChWMU. Prymusów przyjmowali bez egzaminów. Na mój wybór – związać przyszłość z armią – wpłynął przykład starszego brata. Mój starszy brat Ilja ukończył w tym czasie szkołę artylerii i dowodził baterią. Wkrótce po rozpoczęciu wojny na bazie szkoły stworzono pułk kadetów, a my zostaliśmy wyprowadzeni na linię obrony, na dalekie przedpole Charkowa. Nie uczestniczyliśmy w walkach, po prostu Niemcy nie doszli do naszych pozycji. Już na początku sierpnia uczelnia w pełnym składzie (1500 kursantów) została ewakuowana do miasta Aszchabad. Rozmieścili nas w koszarach i zaczęły się zajęcia. Praktyki robiliśmy w aszchabadzkich szpitalach wojskowych i cywilnych. Największy nacisk kładziono na WPCh – wojenną-polową chirurgię. Wstępne opatrywanie ran, zakładanie szyn, opasek uciskowych i tak zwane małe operacje chirurgiczne poznaliśmy w wystarczającym zakresie. Przeprowadzanie reanimacji znaliśmy w przybliżeniu, wtedy takiego pojęcia nie używano.
Oczywiście takie rzeczy jak egzamin z łaciny były dla nas mało istotne w tak trudnym dla kraju momencie, kiedy Niemcy stali u wrót Moskwy, ale taka była specyfika naszego zawodu. Wiele godzin przeznaczono na zajęcia w terenie – rozmieszczenie punktów medycznych batalionu, ewakuację rannych. No i oczywiście nauka chodzenia - musztra pochłonęła mnóstwo naszego czasu i nerwów. To było w gorącej Turkmenii. Nikt nie chciał maszerować na placu, pod palącym bezlitośnie słońcem. Karmili nas nieźle. Często dawali na obiad wielbłądzie mięso. Nauczyliśmy się nieźle strzelać ze wszystkich rodzajów broni palnej, pięć razy były zajęcia z rzucania granatem. Nie przygotowywano nas na dowódców piechoty, ale myślę, że pod względem strzelania i ćwiczeń taktycznych mało czym ustępowaliśmy absolwentom przyśpieszonych kursów na młodszych lejtnantów. Jeszcze raz chciałbym zaznaczyć, że przygotowywano nas do ściśle określonego zdania – ratowania życia rannych na polu bitwy. Pilot-szturman, Bohater ZSRR Jemieljanienko, także kiedyś uczył się w konserwatorium, a znany dowódca batalionu, major Rapoport, przyszły akademik-genetyk, do wojny patrzył w mikrospkop, a nie w lunetę karabinu snajperskiego.
Ale tutaj mówimy o kursantach szkół wojskowo-medycznych lub o lekarzach wojskowych. A od certyfikowanego lekarza, czy od p.o. lekarza nikt nie wymagał znajomości taktyki strzeleckiej w walce. W czerwcu 1942 roku zwolniono nas ze szkoły w randze lejtnantów służby medycznej. …Cała wojna w błotnistych szuwarach. Nogi żołnierzy puchły i po kilku dniach nie mogli chodzić po lądzie/ po suchym. Rozbiliśmy swój punkt medyczny na jakiejś wyspie, po środku wody, więc jak można było wysłać rannych na tyły?! Zrobiliśmy dla rannych tratwy i wypchnęliśmy ich do tyłu, będąc przy tym prawie po gardła w wodzie. Leży przed tobą ranny żołnierz, jeszcze przytomny, trzymając swoje wnętrzności w rękach, patrzy na ciebie błagalnie, z nadzieją, a co ja mogłem zrobić. Sam diabeł wie, gdzie skończyły się środki przeciwbólowe. Obok żołnierz z urwanymi nogami, prosił, żeby go dobić. Cała wyspa wypełniona krwawiącymi ciałami. Do tej pory widzę tamte chwile. Ale najtrudniejsze wspomnienia z tamtego czasu to udział w walce naszego batalionu karnego przeciwko batalionowi własowców. Daj Bóg pamięć, na terenie jurty kaukaskiej lub kazańskiej. Dobrze widziałem, na własne oczy, że broń miał tylko co drugi żołnierz.
Powtarzam, tylko co drugi!
Wynoszę z pola bitwy rannego żołnierza. Leżymy za jakąś kępą, czekamy, kiedy własowski strzelec się od nas odwróci. Żołnierz, wijący się z bólu, blady od utraty krwi, mówi mi nagle: „Jestem marynarzem, kapitanem-lejtnantem, wzięli mnie do batalionu karnego za rozmowy. Tutaj by ich teraz, całą tą trybunalską swołocz…!” …Zrobiliśmy desant ze swoją zwykłą bronią, nikt nie miał wiązek granatów ani nie przepasywał się taśmami amunicji. Wszystko było wedle naszego standardu – wstaliśmy i poszliśmy, a tam zobaczymy… Wszyscy intuicyjnie nabrali maksimum amunicji, no i bezużyteczne suchary, albo coś lepszego (?). To, że na tym terenie będziemy umierać z głodu wszyscy wiedzieli z góry na 100%. …Moja prywatna opinia, nie jestem prokuratorem ani historykiem wojny. Nasze zadanie na wojnie było proste, piechoty walczyć, mi – ratować rannych, a nie zastanawiać się. No i we wszystko czekiści wtykali swoje wścibskie uszka. Ale jeśli uczciwie... Dla twojej wiedzy, w okopach, na pierwszej linii, nierzadko jawnie wyklinaliśmy wielkiego wodza wszystkich narodów towarzysza Stalina. Nie baliśmy się niczego! Ponieważ dalej, niż na front nie pójdziemy! Poza tym, kto nie był politrukiem, a modlił się do Stalina albo wznosił toast za jego zdrowie, uważany był za nie całkiem zdrowego na umyśle. Ja sam poszedłem na wojnę jako komsomolec-fanatyk, tak do 1945 wiele zobaczyłem i zrozumiałem.”
Fragmenty pochodzą z książki Artema Drabkina Łokieć we krwi. Czerwony Krzyż Armii.
Zdjęcia pochodzą ze strony http://waralbum.ru/
Chrzty bojowe jednostek Wojska Polskiego na Wschodzie - Darnica (08 IV 1944)
1. Samodzielny Dywizjon Artylerii Przeciwlotniczej zostaje sformowany na podstawie rozkazu dowódcy 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki z dnia 17 lipca 1943r. Miejscem formowania jednostki jest obóz w Sielcach nad Oką, do którego zdążają Polacy dotychczas przebywający w łagrach, sowchozach, kołchozach, osadach fabrycznych na terytorium całego ZSRR. Drogi do dywizjonu były rozmaite. Jak wspomina kpr Stanisław Dębniak (który przybył do Sielc z Kazachstanu): „Po prawie dwutygodniowej jeździe »tiepłuszkami« stanęliśmy u celu naszej podróży na małej stacyjce Diwowo. Trudno opisać wrażenia, jakich doznaliśmy, gdy hurmem wysypawszy się z pociągu na peron zastaliśmy tam oczekującego na nas polskiego oficera z grupą podoficerów. Od lat nie widziany mundur, rogatywki, dźwięk polskich komend – to było ogromne, głęboko wzruszające przeżycie. Nie było jednak czasu na rozczulanie się, padła komenda i cały nasz eszelon »nowobrańców« uformowany w kolumnę przez most na Oce pomaszerował do obozu sieleckiego (…)”. Od lipca do grudnia poborowi przechodzą cykl szkoleń – począwszy od teorii budowy armat przeciwlotniczych 37mm i 85mm, ich obsługi, korzystania z urządzeń celowniczych (dalmierzy i tzw. przyrządu centralnego) aż po zajęcia praktyczne (zajmowanie stanowiska ogniowego, okopywanie, maskowanie, ładowanie, itp.). Wykłady i ćwiczenia trwają po 10godzin dziennie. Trudnością jest bariera językowa (większość wykładów i zajęć prowadzona przez oficerów radzieckich), niewystarczająca liczba kadry instruktorskiej, a także ogromne zróżnicowanie społeczne, ujawniające się w wykształceniu i posiadanej przez rekrutów wiedzy technicznej.
(Fot. 1) 37 mm armata przeciwlotnicza wz. 1939 (61-K) – podstawowa armata 1. SDAPlot. Wedle stanu etatowego na dzień 1 września 1943r. dywizjon posiadał 8 armat tego typu
Czytaj więcej: Chrzty bojowe jednostek Wojska Polskiego na Wschodzie - Darnica (08 IV 1944)