Wojna oczami Sitnitskija Rachmiela Izwailiewicza Cz.1

Wojna oczami Sitnitskija Rachmiela Izwailiewicza Cz.1


„W czterdziestym pierwszym roku ukończyłem szkołę średnią w Charkowie z wyróżnieniem i w czerwcu 1941 roku zostałem przyjęty na naukę do Charkowskiej Szkoły Wojenno-Medycznej (Харьковское военно-медицинское училище — ХВМУ) – ChWMU. Prymusów przyjmowali bez egzaminów. Na mój wybór – związać przyszłość z armią – wpłynął przykład starszego brata. Mój starszy brat Ilja ukończył w tym czasie szkołę artylerii i dowodził baterią. Wkrótce po rozpoczęciu wojny na bazie szkoły stworzono pułk kadetów, a my zostaliśmy wyprowadzeni na linię obrony, na dalekie przedpole Charkowa. Nie uczestniczyliśmy w walkach, po prostu Niemcy nie doszli do naszych pozycji. Już na początku sierpnia uczelnia w pełnym składzie (1500 kursantów) została ewakuowana do miasta Aszchabad. Rozmieścili nas w koszarach i zaczęły się zajęcia. Praktyki robiliśmy w aszchabadzkich szpitalach wojskowych i cywilnych. Największy nacisk kładziono na WPCh – wojenną-polową chirurgię. Wstępne opatrywanie ran, zakładanie szyn, opasek uciskowych i tak zwane małe operacje chirurgiczne poznaliśmy w wystarczającym zakresie. Przeprowadzanie reanimacji znaliśmy w przybliżeniu, wtedy takiego pojęcia nie używano.

Oczywiście takie rzeczy jak egzamin z łaciny były dla nas mało istotne w tak trudnym dla kraju momencie, kiedy Niemcy stali u wrót Moskwy, ale taka była specyfika naszego zawodu. Wiele godzin przeznaczono na zajęcia w terenie – rozmieszczenie punktów medycznych batalionu, ewakuację rannych. No i oczywiście nauka chodzenia - musztra pochłonęła mnóstwo naszego czasu i nerwów. To było w gorącej Turkmenii. Nikt nie chciał maszerować na placu, pod palącym bezlitośnie słońcem. Karmili nas nieźle. Często dawali na obiad wielbłądzie mięso. Nauczyliśmy się nieźle strzelać ze wszystkich rodzajów broni palnej, pięć razy były zajęcia z rzucania granatem. Nie przygotowywano nas na dowódców piechoty, ale myślę, że pod względem strzelania i ćwiczeń taktycznych mało czym ustępowaliśmy absolwentom przyśpieszonych kursów na młodszych lejtnantów. Jeszcze raz chciałbym zaznaczyć, że przygotowywano nas do ściśle określonego zdania – ratowania życia rannych na polu bitwy. Pilot-szturman, Bohater ZSRR Jemieljanienko, także kiedyś uczył się w konserwatorium, a znany dowódca batalionu, major Rapoport, przyszły akademik-genetyk, do wojny patrzył w mikrospkop, a nie w lunetę karabinu snajperskiego.

Ale tutaj mówimy o kursantach szkół wojskowo-medycznych lub o lekarzach wojskowych. A od certyfikowanego lekarza, czy od p.o. lekarza nikt nie wymagał znajomości taktyki strzeleckiej w walce. W czerwcu 1942 roku zwolniono nas ze szkoły w randze lejtnantów służby medycznej. …Cała wojna w błotnistych szuwarach. Nogi żołnierzy puchły i po kilku dniach nie mogli chodzić po lądzie/ po suchym. Rozbiliśmy swój punkt medyczny na jakiejś wyspie, po środku wody, więc jak można było wysłać rannych na tyły?! Zrobiliśmy dla rannych tratwy i wypchnęliśmy ich do tyłu, będąc przy tym prawie po gardła w wodzie. Leży przed tobą ranny żołnierz, jeszcze przytomny, trzymając swoje wnętrzności w rękach, patrzy na ciebie błagalnie, z nadzieją, a co ja mogłem zrobić. Sam diabeł wie, gdzie skończyły się środki przeciwbólowe. Obok żołnierz z urwanymi nogami, prosił, żeby go dobić. Cała wyspa wypełniona krwawiącymi ciałami. Do tej pory widzę tamte chwile. Ale najtrudniejsze wspomnienia z tamtego czasu to udział w walce naszego batalionu karnego przeciwko batalionowi własowców. Daj Bóg pamięć, na terenie jurty kaukaskiej lub kazańskiej. Dobrze widziałem, na własne oczy, że broń miał tylko co drugi żołnierz.
Powtarzam, tylko co drugi!

Wynoszę z pola bitwy rannego żołnierza. Leżymy za jakąś kępą, czekamy, kiedy własowski strzelec się od nas odwróci. Żołnierz, wijący się z bólu, blady od utraty krwi, mówi mi nagle: „Jestem marynarzem, kapitanem-lejtnantem, wzięli mnie do batalionu karnego za rozmowy. Tutaj by ich teraz, całą tą trybunalską swołocz…!” …Zrobiliśmy desant ze swoją zwykłą bronią, nikt nie miał wiązek granatów ani nie przepasywał się taśmami amunicji. Wszystko było wedle naszego standardu – wstaliśmy i poszliśmy, a tam zobaczymy… Wszyscy intuicyjnie nabrali maksimum amunicji, no i bezużyteczne suchary, albo coś lepszego (?). To, że na tym terenie będziemy umierać z głodu wszyscy wiedzieli z góry na 100%. …Moja prywatna opinia, nie jestem prokuratorem ani historykiem wojny. Nasze zadanie na wojnie było proste, piechoty walczyć, mi – ratować rannych, a nie zastanawiać się. No i we wszystko czekiści wtykali swoje wścibskie uszka. Ale jeśli uczciwie... Dla twojej wiedzy, w okopach, na pierwszej linii, nierzadko jawnie wyklinaliśmy wielkiego wodza wszystkich narodów towarzysza Stalina. Nie baliśmy się niczego! Ponieważ dalej, niż na front nie pójdziemy! Poza tym, kto nie był politrukiem, a modlił się do Stalina albo wznosił toast za jego zdrowie, uważany był za nie całkiem zdrowego na umyśle. Ja sam poszedłem na wojnę jako komsomolec-fanatyk, tak do 1945 wiele zobaczyłem i zrozumiałem.”

Fragmenty pochodzą z książki Artema Drabkina Łokieć we krwi. Czerwony Krzyż Armii.
Zdjęcia pochodzą ze strony http://waralbum.ru/

Własność TMHW ©2024 Wszelkie prawa zastrzeżone.