Aktualności

Wiejski tuning w biurze projektowym. od ŁaGG-3 do Ła-5.

Ta historia zaczyna się w podobnym miejscu co projektowanie Jaka-1 (opisywany już przeze mnie) i MiGa-1/3. Najlepszym myśliwcem WWS jest Polikarpow I-16, jednak świat nie stoi w miejscu. Luftwaffe przyjmuje na wyposażenie Messerschmitta Bf-109, Brytyjczycy mają Spitefire’a, nawet zapóźnieni Francuzi opracowali nowoczesnego D.520. Siły powietrzne ZSRR na gwałt potrzebują nowej maszyny przechwytującej. Mamy początek 1940 roku, po raz pierwszy w powietrze wzbijają się Jak-1, MiG-3 i bohater dzisiejszego wpisu – ŁaGG-1 - później znakowany jako ŁaGG-3 (różnica między jednym a drugim dotyczyła zwiększonej pojemności zbiorników paliwa). Myśliwce nowej generacji, powiew modernizacji w siłach myśliwskich. Sęk w tym, że cała powyższa trójka miała podobne problemy: niedostateczne uzbrojenie, konstrukcja z minimalnym użyciem aluminium, za słabe jednostki napędowe.

ŁaGG-3 był dziełem trzech projektantów: Ławoczkina, Gorbunowa i Gudkowa. Jak nie trudno się domyślić od pierwszych liter ich nazwisk pochodzi nazwa nowego myśliwca. ŁaGG-3 jest typowym przedstawicielem myśliwca wprowadzonego do sił powietrznych ZSRR przed czerwcem 1941 roku. Wymienione wyżej trzy problemy będą definiować go jako samolot bojowy, przejdźmy zatem do ich szerszego opisania.

ŁaGG-3 serii 29. w locie. Późniejsza wersja myśliwca wprowadzana w lecie 1942 roku, od wcześniejszych modeli różnił go mocniejszy silnik M-105PF o mocy 1210 KM (zamiast 1050 KM oferowanych przez wcześniejszy model PA)

Po pierwsze słabe uzbrojenie – pojedyncze działko SzWAK – niezbyt udana, zacinająca się broń, do tego kłopoty z amunicją (po szerszy opis tej konstrukcji zapraszam do wpisu o Jaku-1) – uzupełniona przez jeden km kalibru 12,7 mm. Nie jest to zbyt pokaźny arsenał, choć należy przyznać, że umiejscowienie uzbrojenia w nosie zwiększało skupienie pocisków w celu i ułatwiało celowanie.

Bolączka numer dwa – konstrukcja z dużym udziałem drewna spowodowana przez brak aluminium w ZSRR. Jak wspominałem we wprowadzeniu do serii o Wojenno-Wozdusznych Siłach, większość aluminium użytego przez sowiecki przemysł lotniczy pochodziło z Lend-Leasu. Kiedy w 1939 rozpoczynano prace nad ŁaGG-3 to źródło nie było jeszcze dostępne. Dodatkowo istotne jest to, że w ZSRR rozwinięty był przemysł drzewny - nie dziwne więc, że złożone zostało zamówienie na drewniany samolot. Zawrotna kariera DeHaviland Mosquito, czy dzisiejszych bezzałogowców pokazuje, że nie była to wcale ślepa uliczka. Problem w tym, że Ławoczkin, Gorbunow i Gudkow użyli w swojej maszynie kompozytów drewnianych… jako pierwsi na świecie w myśliwcu. Pośpiech przy opracowywaniu maszyny i brak danych na temat wytrzymałości nowego materiału będzie jeszcze sprawiał Sowietom problemy, ale może o tym później.

Bolączka numer trzy: za słaba jednostka napędowa. Radzieccy inżynierowie zmagali się z tym problemem już od początku projektowania maszyn mających zastąpić Polikarpowa I-16. Silniki dostępne dla nich w tamtym okresie miały zbyt małą moc, tak aby kompensować dużą masę płatowca, spowodowaną użyciem materiałów drewnianych zamiast aluminium. Ostatecznie jednostką napędową ŁaGG-3 został silnik Klimow M-105 (zasilający również Jaki-1) mający, w zależności od wersji, od 1050 do ponad 1200 KM. Wartości te, nawet po modyfikacjach, były zbyt niskie aby dawać porównywalne z maszynami przeciwnika osiągi.

Przychodzi czerwiec 1941, Wehrmacht rozpoczyna operację Barbarossa, pierwszego dnia WWS ponoszą poważne straty. Ale nie oszukujmy się - w dniu rozpoczęcia wojny ZSRR ma 22 tysiące maszyn. Ciężko powalić takiego rywala jednym uderzeniem, czego Luftwaffe nie uczyniła 22 czerwca nawiasem mówiąc. Mimo przewagi liczebnej nad Niemcami Siły Powietrzne ZSRR oddały inicjatywę, a przewaga powietrzna znalazła się w rękach wojsk Osi.

I tu właśnie jest kamyk do ogródka inżynierów Ł. G. i G. ŁaGG-3 okazał się zwyczajnie złomem w porównaniu do Bf-ów 109. Za słaby silnik – kiepskie wznoszenie i prędkość maksymalna. Można wygrać walkę powietrzną z niemiecką maszyną, ale jeśli zechce to i tak ucieknie. Słabe uzbrojenie – problem w zwalczaniu cięższych celów jak średnie bombowce czy Sztukasy. No i na koniec konstrukcja.

ŁaGG-3 w służbie Fińskich Sił powietrznych, lipiec 1944 roku. Finowie zdobyli kilka tych myśliwców w czasie wojny kontynuacyjnej. ŁaGG-3 były wykorzystywane w składzie 32. Dywizjonu, jednak ich użycie było ograniczone ze względu braki w częściach zamiennych.

Wspomniałem że Sowieci byli innowacyjni i wprowadzili kompozyty drewniane. Niestety ŁaGG-3 był wykonany również z bardziej tradycyjnych elementów drewnianych i swoje ważył. Nie pomagało to i tak za słabemu silnikowi. Dodatkowo konstrukcja ŁaGG była też mniej wytrzymała od swoich metalowych konkurentów.

Na marginesie - wytrzymałość z czasem zamiast rosnąć spadała. W pierwszych miesiącach wojny z Niemcami Wehrmacht ustanawiał rekordy świata w szybkości przeprowadzania ofensyw. Przemysł był ewakuowany za Ural. Nic więc dziwnego, że budujące się na nowo hale produkcyjne nie mogły zapewnić odpowiedniej jakości swoim wyrobom.

Dodatkowo ewakuowane były też biura projektowe, Ławoczkin, Gorbunow i Gudkow byli przenoszeni. Siłą rzeczy uciekając np. do Tibilisi trudno jest pracować nad sensowną modyfikacją swojego projektu. Spadająca jakość, oraz Niemcy którzy wprowadzali coraz to nowe modele swoich samolotów sprawiły że ŁaGG-3 nabawił się innego rozwinięcia swojej nazwy – лакированный гарантированный гроб, co można przełożyć na lakierowany gwarantowany grób.

Pozwoliłem sobie zacząć od wspomnienia I-16 – ostatniego przedwojennego radzieckiego myśliwca. Co istotne w tym miejscu, w I-16 montowano silniki gwiazdowe M-62, były one modyfikacją silnika M-25, a ten ostatni – licencyjną odmianą silnika Wright R-1820 (nawiasem mówiąc dobrego motoru zasilającego np. B-17 czy pokładowe SBD Dauntlessy). M-62 byłby jednak za słaby jak na warunki 1941 czy 42 roku, dlatego zdecydowano się na rzędowe M-105.

Szczęśliwie dla Sił Powietrznych ZSRR udało się zmodyfikować dziewięciocylindrowe M-62 do modelu M-82 posiadającego 14 cylindrów i 1700 KM mocy. Silnik M-82 różnił się znacząco w kwestii wymiarów od montowanego w ŁaGG-3 rzędowego M-105, jednocześnie w warunkach wojennych nie było dostatecznie dużo czasu aby projektować od nowa płatowiec. Tu z  pomocą przyszedł tytułowy wiejski tuning. Robimy swap silnika, poszerzamy nos samolotu tak aby potężny motor gwiazdowy się zmieścił, pyk, pyk, pyk, jako tako i fajrant. Takie podejście do modernizacji samochodów może skończyć się różnie, w przypadku projektowania samolotu bojowego potencjalnych miejsc gdzie coś mogło pójść nie tak jest nawet więcej. Co jednak ciekawe wszystko poszło dobrze, no prawie, ale o tym później.

Ła-5 w porównaniu do ŁaGG-3 otrzymał również mocniejsze uzbrojenie – zrezygnowano z karabinów maszynowych na korzyść dodatkowego działka. Dwa SzWAKi to może jeszcze nie arsenał, ale umiejscowienie ich w nosie maszyny dawało spore skupienie ognia, a to w konsekwencji większe szkody u potencjalnego celu.

Wyżej opisywałem już zalety silnika gwiazdowego nad rzędowym, ale to nie tak, że ten drugi nie jest w niczym lepszy. W przypadku układu gwiazdy więcej tłoków znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie kokpitu; ta cecha silników gwiazdowych może powodować nadmierne nagrzewanie się kabiny pilota.

Zmodyfikowany do wersji Ła-5FN (wyposażony w silnik Asz-82FN) w trakcie postoju na lotnisku.

Odejdźmy na chwilę od Ławoczkina i przenieśmy się do biura projektowego firmy Focke-Wulf. Projektując swojego Fw-190 niemieccy inżynierowie natrafili na problem zbyt wysokiej temperatury w kokpicie (mówimy tu o wartościach rzędu 60 stopni). Niemcy zdecydowali się na zastosowanie dodatkowego wentylatora, umieszczonego za głównym śmigłem, jak się okazało metoda ta była skuteczna. Radzieccy projektanci postanowili pójść jednak inną drogą i zamontować w swojej maszynie tylko osłonę termiczną, która w zamyśle miała wystarczyć.

W poprzednich wpisach wspominałem o niskiej kulturze technicznej w ZSRR. Tu też nie można o niej nie wspomnieć, gdyż powodowała ona trudności w operowaniu Ła-5. O czym mowa? Otóż w trakcie produkcji nie przywiązywano dostatecznej wagi do uszczelnienia kabiny od spalin, dodatkowo osłony termiczne były niskiej jakości i nie chroniły pilotów w dostatecznym stopniu. Efekt? Sauna w kabinie, a dodatkowo można jeszcze zaczadzieć… Wiejski tuning daje o sobie znać. W konsekwencji piloci Ławoczkinów byli zmuszeni do latania z otwartą kabiną, obniżając właściwości lotne myśliwca (np. prędkość maksymalna spadała o ok. 50 km/h).  Ła-5 posiadał również inną wadę – powyżej 3500 metrów jego osiągi drastycznie spadały, jednak znając charakterystykę walk nad frontem wschodnim można powiedzieć że nie była to mocno odczuwalna bolączka.

Czy Ła-5 był doskonałym myśliwcem? Nie. Był zlepkiem niezłych koncepcji, które przy udziale szczęścia nawet ze sobą współgrały. Pomijając jakość wykonania, radzieccy piloci dostali w końcu sprzęt dorównujący wrogim maszynom, a w pewnych aspektach, jak zwrotność i wznoszenie na niskich wysokościach, nawet je przewyższający.

Autor: Jan Wróbel

„W nocy nalot w dzień łapanka”, tylko skąd ten nalot?

Piosenka „Siekiera, motyka” jest dość mocno zakorzeniona w obrazie II wojny światowej, widzianym przez Polaków. Jeśli zaś chodzi o newralgiczny fragment, cytowany przeze mnie w tytule, to mnie dość długo zajęło powiązanie nalotów, z piosenki, z Sowietami. Jest wojna, zdarzają się naloty, a Armia Czerwona? Oni przecież przyszli do Polski w ’44, pewnie chodzi o niemieckie bombardowania z wojny obronnej, albo w trakcie powstania warszawskiego. Przynajmniej taką logiką kierowałem się za dzieciaka. Rozwiewając wszelkie wątpliwości – tak, to Siły Powietrzne ZSRR odpowiadają za naloty z „Siekiery, motyki”.

Sowieckie lotnictwo strategiczne

Zasadniczo, żeby w sposób skuteczny przeprowadzać naloty, czy całe kampanie bombowe, należy mieć lotnictwo strategiczne. Równocześnie stworzenie takowego jest bardzo trudne. Przed i w trakcie wojny udało się to zrobić Brytyjczykom i Amerykanom. W III Rzeszy orędownik stworzenia w Luftwaffe sił strategicznych, generał Walther Wever, zginął jeszcze przed wojną. Pozostała część kierownictwa sił powietrznych Niemiec skoncentrowała się na samolotach taktycznych. Niemcy zapłacili za te decyzje w trakcie bitwy o Anglię, kiedy próbowali wykonywać ataki strategiczne maszynami przeznaczonymi do celów taktycznych. Rzucam na prawo i lewo terminami „taktyczny” i „strategiczny”. To raczej zrozumiałe, że działanie taktyczne jest węższe, wymaga więcej elastyczności, mniej planowania, a strategiczne dokładnie na odwrót. Pozwolę sobie na porównanie z zakresu nauki na studiach: działanie taktyczne jest jak zaliczenie któregoś semestru, działa się w krótszej perspektywie, wejściówki, tydzień na przygotowanie się do kolokwiów. A są jeszcze inne przedmioty i należy gospodarować czasem tak, aby starczyło go na wszystko. Działania strategiczne są bardziej jak praca dyplomowa. Trzeba poświęcić czas na jej napisanie, badania etc. Generalnie można też powiedzieć, że prościej jest zaliczyć semestr niż napisać licencjat i go obronić.

Koszty stworzenia sobie sił strategicznych są wielokrotnie wyższe od tych taktycznych. Siły strategiczne to duża skala. Żeby lepiej zobrazować ten problem podam przykład z mniejszej skali. Skala makro – powietrzne siły strategiczne, skala mikro – zaprojektowanie ciężkiego bombowca strategicznego. Skonstruowanie B-29 Superfortress, narzędzia którym dokonano ataków jądrowych na Japonię i późniejszej podstawy sił strategicznych USAF, kosztowało więcej niż cały projekt „Manhattan”. Tak, zbudowanie bomby atomowej było tańsze, niż bombowca zdolnego ją przenieść.

Tupolew SB-2 w Siłach Powietrznych Republiki Hiszpańskiej, 1938. Samoloty te zebrały dobre recenzje w trakcie wojny domowej, jednak nie mogły być z powodzeniem użyte jako bombowce taktyczne ze względu na udźwig i zasięg.

W tym miejscu można już implikować, że przed dowództwem WSS stało poważne wyzwanie. Radzieckiemu przemysłowi udało się jednak wypuścić na początku lat 30. swój pierwszy ciężki bombowiec – TB-3. Jak na swoje czasy dobra maszyna, 2 tony bomb udźwigu. TB-3 miały też swoje zastosowanie w planowanych operacjach radzieckich spadochroniarzy. Przenosiły żołnierzy WDW, czy nawet lekkie czołgi. Później przyszła wielka czystka, zahamowanie rozwoju, a sam bombowiec Tupolewa brzydko się zestarzał. Na początku lat 30. TB-3 był w porządku, 10 lat później jego udźwig, prędkość maksymalna poniżej 200 km/h i otwarty kokpit (tak, kabina Tupolewa bardziej przypominała tę z Jeepa Willysa niż bombowca) nie robiły już na nikim wrażenia. O wątłości swoich sił w zakresie bombardowań strategicznych Sowieci przekonali się w trakcie wojny zimowej, prowadząc z niską skutecznością naloty m. in. na Helsinki. Kiepskie wyniki powodowane były wykonywaniem misji strategicznej bombowcami taktycznymi. Sam TB-3 nie oferował wtedy dużo wyższej ładowności od lżejszych SB-2, a był podatniejszy na ostrzał plot. i ataki myśliwców, z racji swoich gabarytów i powolności.

W tym miejscu możemy płynnie przejść do clou programu, czyli postawienia hipotezy, że ten cały tekst jest bez sensu. Parę nalotów na Warszawę i inne cele w okolicach granicy niemieckiej i sowieckiej strefy wpływów, nie ma o czym mówić. I tutaj ciekawostka. Wojenno-Wozduszne Siły, w pierwszych dniach wojny, prowadziły dość intensywne ataki na Ploeszti i tamtejszy przemysł naftowy. Radzieckie samoloty startowały z lotnisk na niedalekim Krymie. Bombardowania rafinerii były na tyle niebezpieczne, że zmieniono początkowe założenia planu „Barbarossa” i zdecydowano się na zajęcie półwyspu krymskiego, dotąd celu o niskim priorytecie. O ile bombardowania Warszawy, Krakowa, czy Królewca, mogły mieć wyłącznie efekt terrorystyczny, albo propagandowy, to uderzenia bombowe na rumuńskie pola naftowe wplątały Wehrmacht (rumuńskie siły zresztą też) w krwawą kampanię na Krymie. Nadużyciem byłoby stwierdzenie, że ataki bombowe, prowadzone przez WSS, były skuteczne. Co najwyżej mogły dawać możliwość „Prawdzie” do napisania o nich. Winy za wyniki nie ponoszą lotnicy, a przemysł i w części najwyższe dowództwo. Już wyżej wskazywałem, że wykonywanie misji strategicznych średnimi bombowcami jest kontrproduktywne. Ale na stanie sił powietrznych nie było nic cięższego. Na wyposażeniu pułków bombowych WSS w 1941 roku były: wspomniane wyżej Tupolewy SB-2, oraz Iljuszyny DB-3. Dobre bombowce, ale nie nadające się do zadań strategicznych.

Ił-4 przejęty przez Finów. Dzięki dużemu zasięgowi mógł być używany również jako samolot patrolowy i torpedowy, jego udźwig uniemożliwiał jednak skuteczne akcje strategiczne.

W zasadzie to nie napisałem wyżej całej prawdy. Wojenno-Wozduszne Siły miały cięższy sprzęt. Nazywał się Pe-8. Czterosilnikowy kolos o rozpiętości skrzydeł ponad 39 metrów, dla porównania: Latająca Forteca – ponad 31 metrów, Liberator – ponad 33. Dlaczego nie został użyty? Gospodarka centralnie planowana ma to do siebie, że pewne rzeczy nie są zrobione, terminy się rozjeżdżają, no i w ogóle. Pe-8 został oblatany w 1936 roku, do ’44 wyprodukowano ich 97. Oblatany w 1935 i produkowany w latach 1939-45 B-17 powstał w prawie 13 tysiącach egzemplarzy. 95 sztuk, bo dwa samoloty to prototypy, to śmieszna liczba. Dodatkowo Pe-8 przypominał bardziej wytwór rzemieślniczy, niż produkt przemysłowy. Maszyny różniły się od siebie, montowane miały różne silniki, sprężarki montowane były losowo. Siły Powietrzne ZSRR wyciągały wnioski ze starć z Luftwaffe, ich taktyka czy struktura została w części zaczerpnięta od Niemców. Luftwaffe nie posiadała jednak rozwiniętych sił strategicznych, toteż Sowieci nie mieli się na czym uczyć. Produkcja Pe-8 zakończyła się w 1944 roku, kiedy w ręce Sowietów zaczęły wpadać zachodnie ciężkie bombowce. Następcą Pe-8 w roli ciężkiego bombowca został Tu-4, czyli perfidna kopia jednego z B-29, który musiał lądować na terytorium ZSRR.

Pe-8, SB-2, DB-3, wszystkie te bombowce zaczynały robić się przestarzałe. Najbardziej perspektywiczny z tej trójki, czyli DB-3 doczekał się modyfikacji i jako Ił-4 służył do lat 50. Sowieckiemu przemysłowi udało się jednak wypuścić też inną maszynę – Jer-2. Zaprojektowany na podstawie samolotu pasażerskiego, miał dobre osiągi oraz, co najważniejsze, duży zasięg. Ponownie mówimy tu o dwusilnikowcu ze zbyt niskim udźwigiem. Fakt faktem, że Jery mogły zabrać nawet 4 tony bomb, ale minimalizowało to ich zasięg. Jeśli któryś z Jermolewów miał polecieć gdzieś dalej, udźwig musiał być uszczuplony. Dla przykładu Jery-2, które dokonały (razem z Pe-8) nocnego rajdu na Berlin zrzuciły ledwie 700 kg bomb.

Jer-2, przyzwoity długodystansowiec, lecz wyprodukowany w zbyt małych ilościach, aby mógł mieć wpływ na przebieg wojny.

Ostatnim problemem wszystkich sowieckich bombowców było niedostateczne uzbrojenie obronne. Bombowce powinny latać z eskortą, to fakt, aczkolwiek dobrze jest jeśli samolot jest w stanie chociaż odstraszać myśliwce przeciwnika. Większość uczestników wojny rozumiała, że wraz ze wzrostem siły ognia myśliwców trzeba zwiększać też ilość uzbrojenia obronnego w bombowcach. Amerykanie mieli napakowane półcalowymi browningami B-25 (nawiasem mówiąc w ramach Lend-Lease były one z powodzeniem używane też przez WSS), Niemcy wymieniali w swoich bombowcach karabiny na działka, dodawali też zdalnie sterowane wieżyczki. W tym samym czasie bombowce Wojenno-Wozdusznych Sił pozostawały z podobnym uzbrojeniem co na początku konfliktu. W 1939 roku 3-4 małokalibrowe karabiny maszynowe to było za mało, by skutecznie opędzić się od myśliwców wroga, jak nie trudno się domyślić w późniejszej fazie wojny było z tym jeszcze gorzej.

Mimo obiecujących wyników dowództwa WSS przed Wielką Czystką Sowietom nie udało się stworzyć sił zdolnych do atakowania celów daleko za linią frontu. Naturalnie Luftwaffe też nie miała takiej możliwości, toteż fabryki za Uralem były bezpieczne. Problemami o które rozbiło się radzieckie lotnictwo strategiczne były: braki technologiczne tak aby stworzyć ciężki bombowiec z prawdziwego zdarzenia, przydzielanie średnich bombowców do zadań którym nie mogły sprostać, a także beznadziejne wyniki w produkcji potrzebnych bombowców. Chwalonych przeze mnie wyżej Jerów-2 powstało między 350 a 450. Być może Sowieci zbombardowali kilka większych miast pod kontrolą Niemców. Osiągnęli nawet sukcesy w atakowaniu rumuńskich pól naftowych, tak że Wehrmacht musiał wysłać całą armię na Krym; gdyby jednak amerykańskie, uszkodzone, ciężkie bombowce nie lądowały na Syberii, a Sowieci ich nie porozkręcali i nie skopiowali, to Radzieckie lotnictwo strategiczne (z prawdziwego zdarzenia) mogło nigdy nie powstać.

Mit Szturmowika

Drogi czytelniku, czy zdarzyło ci się zawędrować kiedyś na telewizyjny kanał popularno-naukowy traktujący o historii? Jeśli tak i jeśli trafiłeś na jakiś materiał o historii lotnictwa, albo o lotnictwie w czasie II WŚ to jest duża szansa, że w takim programie pojawił się Ił-2 Szturmowik. Jaka wspaniała maszyna. Najlepszy samolot szturmowy wojny, cudowny sprzęt. I nie żebym pił teraz do stacji historycznych. Mit Iła-2 jako doskonałego samolotu występuje w wielu popularno-naukowych książkach, czy artykułach. Zatem dzisiaj postaram się trochę odbrązowić Szturmowika, ale nie jakoś drastycznie, bo swoje plusy też miał.

Zacznijmy może od garści informacji, jak państwa biorące udział w wojnie radziły sobie z problemem znalezienia samolotu do wspierania swoich sił naziemnych. W latach międzywojnia Francuzi opracowali koncepcję samolotu liniowego. Miał on za zadanie latać nad stałą linią frontu (znaną z zachodniego frontu Wielkiej Wojny), rozpoznawać gdzie przeciwnik może uderzyć lub też zbombardować atakujące siły i spowolnić ich natarcie. Ostatecznym produktem tej koncepcji był polski PZL. 23 Karaś. Szybko okazało się jednak, że w nowym konflikcie linia frontu wcale nie stoi, a użyteczność Karasi też jest dość średnia.

Jednomiejscowy Ił-2 porzucony na lotnisku pod Leningradem, lato 1941 roku

III Rzesza z kolei, tworząc siły powietrzne zmaksymalizowała swoją uwagę na wspieraniu jednostek naziemnych. Powstał wtedy dość egzotyczny pomysł, aby nawet dwusilnikowy bombowiec Ju 88 miał możliwość bombardowania w locie nurkowym. Dzięki bombardowaniu w locie nurkowym można było osiągnąć znacznie wyższą celność niż przy zrzuceniu bomby w locie horyzontalnym. Przez wzgląd na tę zaletę bombardowania nurkowego, podstawowym, niemieckim samolotem wsparcia był właśnie bombowiec nurkujący – Ju 87 Stuka. Sztukas nie był jednak samolotem idealnym. Podczas jego debiutu w Hiszpańskiej wojnie domowej, bombowiec sprawdzał się świetnie. Postęp techniczny szybko jednak zweryfikował możliwości maszyny. Już w trakcie operacji Barbarossa Sztukas nie był ostatnim krzykiem mody. Im później przesuniemy się w latach konfliktu, tym bardziej widoczne stawały się jego przestarzałe rozwiązania, np. stałe podwozie, i kiepskie osiągi bombowca. Właściwie do końca 1942 roku należałoby zakończyć służbę Ju-87, jednakże problemy Niemców ze stworzeniem nowego samolotu wsparcia sprawiły, że produkcja zakończyła się dopiero w 1944. Problem stworzenia samolotu szturmowego rozwiązano modyfikując Focke-Wulfa Fw 190 do roli samolotu myśliwsko-bombowego.

Podobne rozwiązania zastosowali alianci zachodni. Brytyjczycy najpierw eksploatowali starzejące się Hurricane’y, a później wykorzystali do celów szturmowych… nieudany myśliwiec przechwytujący, znany szerzej jako Hawker Typhoon. Typhoon nie powalał udźwigiem, ale na niskich pułapach miał dobre osiągi i mógł poradzić sobie z atakującymi myśliwcami wroga. Amerykanie również nie skonstruowali specjalnego samolotu szturmowego, bo nie mieli po co. Używane w Amerykańskich Siłach Zbrojnych samoloty miały na tyle mocne silniki i wytrzymałą konstrukcję, że mogły przenosić horrendalne ilości podwieszonego uzbrojenia. Już służę przykładem - F6F Hellcat mogący przenosić dwa Tiny Tim-y. Ale niech nas nie zwiedzie nazwa, „Tiny Tim” nie był wcale mały, jeden ważył prawie 600 kg. Ponadto Hellcat, szybki i zwrotny myśliwiec, mógł przenosić dwie 300 milimetrowe rakiety przeciwokrętowe.

Hellcat może robić wrażenie, ale Amerykanie mieli w swoim arsenale jeszcze lepiej nadające się do ataków naziemnych myśliwce. Taki F4U Corsair mógł zabrać 1800 kg bomb i rakiet, a po ich zrzuceniu nadal być zabójczym myśliwcem. To samo tyczy się P-47 Thunderbolta. Dwie półtonowe bomby, jedna ćwierćtonowa, 10 niekierowanych rakiet i 8 półcalowych kaemów. To bardzo poważny arsenał, jak na użyteczny w walce powietrznej myśliwiec.

Trochę już wiadomo, jak projektowano na świecie samoloty wsparcia, więc będziemy mieli punkt odniesienia do rozwiązań zastosowanych w gwieździe naszego wpisu. Wydaje mi się, że najpopularniejszym określeniem na Szturmowika jest „Latający czołg”. Określenie to nie wzięło się znikąd, gdyż Szturmowik był bardzo solidnie opancerzony, a przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ogólny zamysł Siergieja Iliuszyna na stworzenie samolotu szturmowego (który później stał się Iłem-2) to mocno opancerzony, dwumiejscowy dolnopłat. Jeśli chodzi o konstrukcję, to w uproszczeniu Ił-2 składał się z wanny pancernej ważącej od 700 kg wzwyż, chroniącej załogę i silnik, przyczepionych do wanny skrzydeł i ogona konstrukcji mieszanej. Rozumiem, że chcemy mieć wytrzymały samolot, dlatego go opancerzamy, ale od wanny pancernej, która miała być główną zaletą Szturmowika, pochodziła większość bolączek szturmowca.

Pierwsza sprawa – osiągi samolotu. Niby jednomiejscowy (aż do jesieni 1942 roku Iły-2 pozostawały jednomiejscowymi samolotami, ale o tym za chwilę) dolnopłat, chowane podwozie (a to już poważna przewaga nad choćby Sztukasem) mocny silnik. Przecież to powinno latać jak marzenie. Latałoby, gdyby nie dodatkowe 700 kg, ale w porządku, za cenę wytrzymałości poświęcamy manewrowość. Brzmi rozsądnie.

Jednomiejscowy Ił-2 z 872 Pułku Lotnictwa Szturmowego. Na zdjęciu widać uszkodzony ogon maszyny.

Przeżywalność Iłów zostawimy sobie na później, ale na razie wróćmy do kwestii liczby załogi. Istnieje legenda, jakoby sam Stalin nakazał przebudowę Szturmowika z wersji dwumiejscowej na jednomiejscową, bo tak nowoczesny samolot nie potrzebuje strzelca ogonowego, on po prostu ucieknie przeciwnikom. Inną sprawą jest kwestia masy samolotu. Gdyby pierwsze Iły-2 dostały stanowisko strzelca ogonowego, to albo trzeba by wywalić z nich zbiorniki paliwa, albo zmniejszyć udźwig. Silnik AM-38 o mocy 1370 KM nie miał szans na udźwignięcie strzelca i pancerza naraz. Naturalnie samolot można by odchudzić, a że Stalin był dyktatorem z gatunku znających się na wszystkim, to w tej legendzie może kryć się ziarnko prawdy.

Wróćmy teraz do kwestii wytrzymałości. Mamy trudną do przestrzelenia wannę pancerną i całą resztę maszyny w technologii konstrukcji mieszanej (we wpisie o Jaku-1 wypisywałem całą litanię słabości tego rozwiązania, dzisiaj wystarczy powiedzieć, że sklejka, stalowe rurki i płótno są mniej wytrzymałe od konstrukcji aluminiowych). O ile strzelając z ziemi ciężko jest trafić w konkretny punkt samolotu (występuje wtedy duża prędkość względna między strzelcem, a samolotem), to myśliwcy Luftwaffe szybko zrozumieli, że wystarczy puścić serię w ogon Szturmowika, a ten odfrunie od właściciela. Sytuację dodatkowo pogarszał brak strzelca ogonowego, zniechęcającego do ataku od tyłu (zniechęcający to adekwatne słowo, gdyż strzelec z jednym kaemem mógł co najwyżej pełnić rolę straszaka).

Manewrowości nie ma, z wytrzymałością jest różnie, to pewnie uzbrojenie będzie dobre. No nie. Generalnie odnoszę wrażenie że uzbrojenie jest piętą achillesową Iła-2. Zacznijmy od uzbrojenia strzeleckiego: dwa karabiny SzKAS i dwa działka SzWAK. Karabiny maszynowe jak karabiny maszynowe - dobre do zwalczania siły żywej, czy lekkich pojazdów, ale nawet na transporter opancerzony to za mało. W takiej sytuacji rozwiązaniem byłoby przyzwoite działko, ale SzWAK nie był przyzwoity (znów odsyłam do wpisu o Jaku-1).

Żeby być sprawiedliwym trzeba powiedzieć, że żadne 20 mm działko nie rozwiązałoby problemu zwalczania cięższych celów. Hans-Ulrich Rudel, najskuteczniejszy pilot – niszczyciel czołgów wojny, skarżył się, że zamontowane w jego Ju-87 D5 działka 20 mm są za słabe aby zwalczać wrogie czołgi. W 1943 roku ostatecznie zrezygnowano z montowania SzWAKów w Szturmowikach na korzyść NS-23 kal. 23 mm, były one lepsze i bardziej niezawodne, ale skuteczność przeciw czołgom nie szczególnie wzrosła.

Uzbrojeniem strzeleckim nie uszkodzimy cięższych celów, ale Szturmowik miał jeszcze przecież bomby i rakiety. Zacznijmy może od rakiet. Jeśli spojrzymy na dzisiejsze rakiety przeciwpancerne, to występują one w dwóch rozmiarach. Mniejsze i większe. Mniejsze stosuje się w dużych ilościach i są one niekierowane. Przy dużej ilości celność nie jest tak istotna, a mniejszy kaliber rakiety ułatwia penetrację pancerza. Jeśli chodzi o większe, są one obecnie naprowadzane tak aby wybuchnąć przy bezpośrednim trafieniu w cel. Większość państw w trakcie wojny używała względnie dużych, niekierowanych rakiet. Były one jednak dalekie od ideału. Dlaczego? Bo ich skuteczność była śmieszna. Aby zniszczyć czołg albo pojazd opancerzony rakietą kal. 82 lub 132 mm, jakie montowano pod skrzydłami Szturmowików, trzeba było uzyskać bezpośrednie trafienie. Wedle danych aliantów zachodnich z walk nad Normandią, celność rakiet niekierowanych montowanych na ich samolotach wahała się od 4 do 8 %. Nawet jeśli odpalimy kilka rakiet naraz wcale nie jest powiedziane, że pojazd opancerzony wroga zostanie zniszczony.

To może bomby. Rudel latał Sztukasem i niszczył czołgi. Najskuteczniejszą bronią Sztukasa były bomby. Wystarczy żeby nasz samolot szturmowy zaczął bombardować. Gdyby Ił-2 miał taki arsenał bombowy jak Stuka, to niszczyłby czołgi. Niestety przez ogromny ciężar opancerzenia udźwig Szturmowika był raczej skromny. Najpopularniejsze konfiguracje uzbrojenia Iła-2 to 4 lub 8 rakiet kal. 82 lub 132 mm i 4 x 100 kg lub 8 x 50 kg bomb. Istniała możliwość podwieszenia pod jednomiejscowymi Iłami dwóch 250 kg bomb, ale nie znajdowały się one w lukach bombowych, jak ich mniejsze odpowiedniki, tylko na pylonach pod skrzydłami jeszcze bardziej ograniczając osiągi maszyny. Przez to ten wariant był rzadko spotykany. Napisałem, że dwie ćwierćtonowe bomby mogła przenosić tylko jednomiejscowa wersja Iła-2. Dlaczego? Bo po dodaniu strzelca ogonowego, razem z jego opancerzeniem udźwig samolotu spadał z 600 do 400 kg.

Lotnicy 144. Gwardyjskiego Pułku Lotnictwa Szturmowego razem ze swoim Ił-2M

Pewnie nie jest to dla wszystkich oczywiste, więc dodam, że Stukasy późniejszych wersji (te które na polu bitwy pojawiły się podczas wchodzenia do służby Iła) mogły zabrać trzy 500 kilogramowe bomby, albo tonową i cztery pięćdziesięciokilogramowe. Jakby ktoś chciał powiedzieć że Ju-87 to przecież przestarzała maszyna, to będzie miał rację, więc dodam: następca Stuki – Fw 190 w wersjach myśliwsko-bombowych – też mógł przenosić tonową bombę, a nie było w tamtym czasie skuteczniejszego środka przeciwpancernego od zrzucenia 600 kg trotylu na czołg przeciwnika.

Naturalnie istniała też alternatywa w stosunku do bomb. Podwieszenie pod samolotem większego działka przeciwpancernego. Niemcy doprowadzili ten sposób do perfekcji instalując w swoich maszynach: 30 mm MK 103, działka 37, 50 i 75 milimetrowe. Sowieci też wpadli na ten pomysł i podczas bitwy pod Kurskiem zadebiutowały Ił-2M (M to określenie na dwumiejscowego Iła-2, ale pojawia się najczęściej w zachodnich źródłach) z dwoma 37 milimetrowymi działkami NS-37. Nie były one jednak tak skuteczne jak broń Luftwaffe. Dość powiedzieć, że uzbrojono w ten sposób tylko 3,5 tysiąca maszyn, co stanowi mniej niż 1/10 wyprodukowanych Szturmowików. Nie jest to zarzut w stosunku do WSS. Niemcy produkowali w trakcie konfliktu najlepsze działka lotnicze ze wszystkich uczestników wojny, ciężko ich przebić. Dodatkowym problemem Iła-2 z NS-37 było obniżenie udźwigu do nędznych 200 kg. Dużo tych rozwiązań i żadne nie rozwiązuje problemu. Trzeba znaleźć jeszcze jedno rozwiązanie.

Ale jak raz Siły Powietrzne ZSRR znalazły rozwiązanie. Bomby PTAB. Były to małe, około 1,5 kilogramowe bomby z głowicą kumulacyjną. Ił-2 mógł ich zabrać 280, więc nie trzeba było się martwić o celność. PTAB-y przebijały do 60 mm pancerza. Żeby mieć porównanie, standardowe opancerzenie dachu niemieckich pojazdów wynosiło około 20 mm.

Nadszedł czas podsumowań. Czy Ił-2 był świetnym samolotem? Nie. Kiepska manewrowość, niska odporność na ostrzał z powietrza, tylko jeden wariant uzbrojenia pozwalający zwalczać czołgi. Kolejna kwestia to przeżywalność załogi. Mimo zastosowania pokaźnego opancerzenia, śmiertelność wśród tylnych strzelców w Szturmowikach była zastraszająca. Nie można jednak powiedzieć, że Ił-2 to kompletny szrot. Spełniał swoje zadanie, był odporny na ostrzał z ziemi i posiadał różnorodny arsenał. Jeśli na jego drodze pojawił się pociąg, konwój ciężarówek, zgrupowana piechota, bateria artylerii, to zbyt długo nie pożyła.

Dwumiejscowe Iły-2 z 16 Armii Lotniczej uchwycone nad Berlinem, maj 1945 roku.

Wróćmy jednak do tezy z początku wpisu. Czy Ił-2 był najlepszym samolotem szturmowym wojny? Był. Ale tytuł ten należy mu się wyłącznie ze względu na to, że w trakcie tego konfliktu nie pojawił się żaden inny, zaprojektowany od podstaw, samolot szturmowy (oczywiście można przywołać choćby Henshla-129, ale trapiły go różne problemy, poza tym mniej niż 900 egzemplarzy Hs-129 nijak się ma do 36 tysięcy Iłów). Wszystkie inne państwa biorące udział w konflikcie stawiały na wszechstronność swoich maszyn, więc do celów szturmowych używały swoich myśliwców, jedno i dwusilnikowych, oraz bombowców.

 

Więc jeszcze raz, można powiedzieć, że Ił-2 był najlepszym samolotem szturmowym II WŚ, ale jeśli chodzi o samolot wsparcia piechoty, wyżej uplasowałbym Ju-87 w początkowej fazie wojny, oraz P-47 i Fw-190 w późniejszej.

 Autor: Jan Wróbel

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

57 mm GMC T48/SU-57

Dowództwo armii brytyjskiej po przeanalizowaniu przebiegu działań bojowych  w Afryce  Północnej doszło do wniosku, iż potrzebuje nowego typu działa samobieżnego do zwalczania niemieckich pojazdów pancernych. W związku z powyższym amerykańsko-brytyjska Komisja ds. Uzbrojenia w 1942 r. ogłosiła rozpoczęcie prac nad projektem takiego pojazdu. Pojazd miał wejść na uzbrojenie zarówno armii amerykańskiej, jak i brytyjskiej. W wyniku prowadzonych analiz oraz testów stwierdzono, że najlepszym rozwiązaniem będzie użycie pojazdu z napędem półgąsienicowym. Postanowiono, że nowa konstrukcja będzie bazowała na podwoziu półgąsienicowego transportera z serii M3. Z uwagi na to, iż produkcja pojazdu miała się odbywać na terenie Stanów Zjednoczonych, zrezygnowano z początkowej koncepcji montażu na nowym pojeździe brytyjskich sześciofuntowych armat Mark V a zdecydowano się na produkowaną w USA jej licencyjną odmianę – armatę M1 L/50. Korzystając z nabytych już doświadczeń zdecydowano, iż obsługa armaty osłonięta zostanie półotwartą, pancerną kazamatą. Umożliwiało to obrót armaty w poziomie o 27,5 stopnia na obie strony, oraz w od -5 do 15 stopni w pionie. Zapas pocisków do działa wynosił 99 sztuk. Obsługą armaty zajmowało się trzech żołnierzy.

T48/SU-57

Jesienią 1942 r. armia amerykańska zrezygnowała z chęci wdrożenia nowego pojazdu, w związku z czym podjęto decyzję o jego budowie tylko na rzecz armii brytyjskiej. Produkcję zlecono zakładom Diamond T Motors Car Company z Chicago, z którymi miały kooperować zakłady z Cleveland-White Motor Company dostarczające jednostkę napędową do nowego pojazdu. Pierwsze wozy bojowe zeszły z linii montażowej w grudniu 1942 r. a do zakończenia produkcji, które miało miejsce w maju 1943 r. zdołano wyprodukować 962 pojazdy znane jako 57 mm Gun Motor Carriage T48. Z tej liczby 282 pojazdy pozostały w USA (z czasem przebudowano je do standardu transportera M3A1). Pozostałe działa samobieżne przekazano w ramach umowy Lend-Lease Brytyjczykom. Część nowych pojazdów zdążyła jeszcze wziąć udział w zmaganiach z DAK w Afryce Północnej, gdzie jednak dość szybko okazało się, że działa samobieżne tego typu nie są w stanie skutecznie zwalczać niemieckich czołgów na dalsze odległości.

W związku z powyższym postanowiono przekazać praktycznie wszystkie pojazdy do Związku Radzieckiego. W wyniku tej decyzji trafiło tam 650 dział pancernych, co uczyniło z tego kraju ich głównego użytkownika. Pojazdy pozostawione w Wielkiej Brytanii wzorem USA przerobiono na standardowe transportery piechoty.

Działa SU-57 w marszu w Rumii

Pierwsze działa samobieżne zostały dostarczone Związkowi Radzieckiemu w 1943 r. a ostatnie w 1944 r. Debiut nowych pojazdów na froncie wschodnim miał miejsce podczas forsowania Dniepru w sierpniu 1943 r.                     

W ZSRR działo samobieżne otrzymało rosyjskie oznaczenie SU-57. Wozy mimo niedużej efektywności brały udział w walkach na froncie wschodnim aż do zakończenia działań wojennych.

Armia niemiecka zdobyła przynajmniej kilka pojazdów tego typu, prawdopodobnie pierwsze działo samobieżne zostało zdobyte przez żołnierzy niemieckich w Tunezji w 1943 r. Pojazd wg. dostępnych informacji nie został poddany żadnym modyfikacjom, zachowano na nim nawet oryginalne amerykańskie malowanie. Jedynie na burtach kadłuba oraz z przodu pojazdu naniesiono namalowane na biało kontury niemieckich oznaczeń przynależności państwowej.  Znane są również fotografie przedstawiające zdobyczne działo SU-57 na froncie wschodnim. Jednostki niemieckie mogły zdobyć w walkach na wschodzie kilka pojazdów tego typu, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt iż zdecydowana większość tych pojazdów trafiła na uzbrojenie właśnie Armii Czerwonej.

Zdobyte przez Niemców SU-57 na froncie wschodnim

          Przykładowo w 72. Dywizji Piechoty (72. Infanterie Division) było w użyciu 57 mm działo samobieżne T48 na podwoziu M3. Pojazd należał do Infanterie Regiment 105 i został zdobyty przez Wehrmacht właśnie na froncie wschodnim. Następnie wiosną 1945 r. pojazd wpadł w ręce żołnierzy amerykańskich. 

          Działo SU-57 znalazło się także na uzbrojeniu Ludowego Wojska Polskiego. Pierwsze 15 pojazdów trafiło w polskie ręce w marcu 1944 r., 13 z nich włączono w skład kompanii dział samobieżnych 1 batalionu rozpoznawczego. Z kolei 7 czerwca 1944 r. na jego bazie utworzono 7 samodzielny dywizjon artylerii samobieżnej wyposażony właśnie w SU-57. Podczas prowadzonych działań bojowych stracono część pojazdów z uwagi iż nie był to standardowy sprzęt produkcji radzieckiej jednostka nie otrzymała uzupełnień. 10 maja 1945 r. pozostało  w niej już tylko 5 dział tego typu.

Działo SU-57 z 7das, prawdopodobnie marzec1945, oficer w skórzanej kurtce – płk. Malutin dowódca 1 brygady pancernej.

          Po wojnie wszystkie pojazdy zostały przydzielone do jednostek KBW. Po zdemontowaniu dział używano ich jako opancerzonych transporterów piechoty. SU-57 brały m.in udział w walkach z oddziałami UPA w Bieszczadach oraz „Operacji Wisła”. Pod koniec lat 50-tych zostały wycofane z linii.

Jeden z 2 zachowanych oryginalnych SU-57 w Polsce (MWP)

Podstawowe dane techniczne:

Typ

lekkie działo samobieżne

Producent

White Motor Company, Diamond T Motor Company

Masa

9530 kg

Długość

5990 mm

Szerokość

2190 mm

Wysokość

2230 mm

Silnik

silnik benzynowy, sześciocylindrowy White 160AX

Moc silnika

148 KM

Prędkość maksymalna

72 km/h

Zbiornik

227 l

Zasięg

350 km

Załoga

5

Uzbrojenie

1x armata przeciwpancerna M1 kal. 57 mm

Opancerzenie

6,3-16 mm

Pokonywanie brodów

0,80 m

 

Autor: Piotr Boczoń

Jak-1, latający Polonez Caro Plus

To może w ramach wstępu się wytłumaczę z tytułowego porównania. Jakby ktoś nie wiedział czym jest Caro Plus to śpieszę z wyjaśnieniem. Jest pudrowaniem zdechłego, przestarzałego auta. I tak nie wchodząc w szczegóły dokładnie takim samym projektem jest Jakolew 1, a że w tej historii będzie drobny wątek polski, to uważam swoje porównanie za jeszcze bardziej zasadne.

Jak-1M w służbie Pułku Myśliwskiego "Warszawa". Na zdjęciu chor. pil. Edward Chromy i chor. pil. Włodzimierz Suszek przygotowują się do lotu.

W poprzednim wpisie śmiałem się z Brytyjczyków, że budowali w trakcie wojny samoloty o przestarzałej konstrukcji. No można się było podśmiechiwać. Ale spokojnie, to wpis o radzieckich siłach powietrznych, a my dopiero rozkręcamy karuzelę śmiechu. Uwaga, w Wojenno-Wozdusznych Siłach do 1943 roku produkowano samolot o mieszanej konstrukcji (podobnej do Hurricane’a), a rzeczone Jaki-1 służyły do końca wojny. Można się śmiać. Pośmiane czas na doprecyzowanie powodów naszego śmiechu. Myśliwiec Jakolewa, który wszedł do produkcji w 1940 roku (Hurricane trzy lata wcześniej) był złożony z: skrzydeł drewnianych pokrytych sklejką i płótnem, kadłub z kratownicy stalowej, kryty płótnem, silnik pokryty duralem. Ach kawałeczek duralu, można poczuć luksus. Ja jeszcze raz przypomnę, drewno i kompozyty drewniane są cięższe i mniej wytrzymałe od stopów aluminium, więc nie ma możliwości żeby myśliwiec o konstrukcji mieszanej mógł konkurować z metalowymi maszynami.

Jak-1 z pierwszych serii produkcyjnych.

Dobra, poznęcałem się nad konstrukcją, to teraz będę chwalił, ale tylko trochę. Zamknięta kabina, chowane podwozie, układ dolnopłatu, to wszystko dobre nowoczesne rozwiązania, ale co z tego jeśli z samolotu nie można wycisnąć maksimum potencjału, bo jest za ciężki? Wystarczy, odejdźmy na chwilę od samej budowy, bo gdyby to była jedyna wada Jaka, to może by się czym innym obronił. No ale niestety tego nie robi. Silnik Jakolewa-1 miał 1050 KM, później 1180 KM. W 1940 roku kiedy wchodził do służby 1050 koni to nie było mało. Główny przeciwnik Jaka – Bf-109F – miał ich do dyspozycji 1200. Nie jest to przepaść, ale wystarczało to żeby ważąca podobnie stodziewiątka miała lepsze osiągi. Jedyną rzeczą jaka ratowała przez długi czas Jaki-1 od totalnej anihilacji była specyfika walk na wschodzie. Na froncie zachodnim standardową wysokością walk powietrznych było od 4000 metrów w górę. Na froncie wschodnim, jednak, walki odbywały się mniej więcej na poziomie 2000 metrów i na tych, niskich, pułapach myśliwiec radził sobie najlepiej, a w pierwszym roku wojny mógł skutecznie bronić się przez 109F. Mamy już obraz Jaka-1, taka zapchajdziura jak Hurricane, z racji niskiej produkcji aluminium w ZSRR wdrożona do produkcji. Czego by nie mówić o RAFie, oni swoje myśliwce przejściowe, zgodnie z założeniem wycofali z pierwszej linii. Dlaczego więc Sowieci aż do ’43 produkowali sprzęt już w momencie wdrożenia przestarzały oraz, co gorsza, nieperspektywiczny (płatowca mieszanego nie da się po prostu w sensowny sposób zmodernizować)?. Odpowiedź jest prosta. Aleksander Jakolew znał gościa. Takiego Gruzina. Stalina. A Stalin sprzyjał Jakolewowi. No i druga ciekawa informacja. W latach 1940-46 był wiceministrem przemysłu lotniczego ZSRR. Więc sam składał zamówienie na swój projekt. Dobra robota, towarzyszu ministrze. I o ile w 1940 roku jestem w stanie bronić decyzji o wprowadzeniu Jaka-1 (braki w nowoczesnych dolnopłatach były w WSS aż nazbyt widoczne), o tyle produkcja do 1943 roku tego rzęcha to jest nieporozumienie. A żeby on wyszedł ze służby w tym ’43. Nic z tych rzeczy. Wspaniałe sklejkowe myśliwce latały do końca wojny. Choć moim zdaniem, największy problem jaki stwarzała zbyt długa produkcja myśliwca, oraz protekcja z wyższych urzędów tego projektu, to fakt ukręcenia głowy jednemu bardzo perspektywicznemu projektowi. I-185 mógłby mierzyć się z najnowszymi myśliwcami Luftwaffe, ale mamy Jaka, a Jakolew to fajny gość, więc klepmy dalej Jaki, dobry plan.

Późniejszy Jak-1, tu uchwycony w trakcie tankowania w kwietniu 1942 roku.

Stara konstrukcja, zbyt długa produkcja, to by wystarczyło żeby powstała kiepska maszyna. Ale wady Jaka-1 się tu nie kończą, o nie, nie. Kolejną wadą było uzbrojenie. Działko 20 mm i dwa km-y 7,62 mm. Nie jest to potężne uzbrojenie, ale dzięki umieszczeniu wszystkich broni w nosie myśliwca zapewniało dobre skupienie pocisków. Tak by było. Gdyby działko SzWAK było w porządku. Ale nie było. Generalnie stworzenie działka lotniczego nie jest proste. Trzeba mieć wysoką szybkostrzelność, nieziemską niezawodność (w myśliwcu nie da się w locie usunąć zacięcia) duży zapas amunicji (w powietrzu nie ma jak zmienić magazynka). Dobrym przykładem na to że zaprojektowanie działka nie jest łatwe niech będą starania polskich inżynierów aby NKM wz. 38 został działkiem lotniczym. Dość szybko zarzucono ten projekt. Większość państw które chciały mieć działka na wyposażeniu swoich maszyn wykorzystywały sprawdzone działko Oerlikon kal. 20 mm. Ale Oerlikony dalekie były od ideału. Małe magazynki bębnowe na 60 naboi i niska szybkostrzelność sprawiały że kiedyś trzeba było zastąpić to uzbrojenie. I Brytyjczycy i Niemcy używający odpowiednio: MG FF i Hispano Mk. I, czyli w skrócie Oerlikona 20 mm przyjęli w późniejszych latach lepsze działka. O większej szybkostrzelności i zasilane z taśmy. Technologia poszła do przodu, wtedy skonstruowali lepsze działka, koniec. No ale ZSRR było izolowane gospodarczo, transfer technologii nie byłby łatwy, do tego Sowieci woleli mieć coś swojego. No i powstał SzWAK. Pierwszy problem tego działka to częste zacięcia, szczególnie w początkowej fazie wojny. O ile SzWAKi w ogóle tego dnia postanowiły pracować. Ale załóżmy na chwilę, że nasz SzWAK nas lubi. I chce strzelać… i wystrzelił, no i co z tego? No i nic, bo pociski z działka bardzo lubiły nie wybuchać. Głównym powodem dla którego używa się działka, a nie karabinu maszynowego, jest fakt że pocisk z działka wybucha, daje odłamki, no sieje spustoszenie. O ile problem zacięć udało się zmniejszyć w czasie wojny, o tyle problemy z amunicją trwały dużo dłużej. Dość powiedzieć, że w Szturmowych Iłach-2 już w 1942 roku wymieniono SzWAKi na porządniejsze NS-23, tak żeby dało się cokolwiek zrobić siłom naziemnym.  

Widoczne uszkodzenia poszycia, ukazują mieszaną - metalowo, drewniano płócienną konstrukcję samolotu

Ostatni mankament Jaka-1 na dziś. Jakość wykonania. Wydawać by się mogło, że im dłużej się coś produkuje tym jest to lepsze. Zdobywamy więcej doświadczenia, dochodzimy do wprawy, ale w przypadku opisywanego samolotu ta zasada w żadnym wypadku nie obowiązuje. Im dalszy czas produkcji Jaka tym częściej mogły się w nim zdarzać usterki. Takie małe, no na przykład oderwanie się skrzydeł od kadłuba w trakcie lotu. Do końca grudnia 1942 roku zdecydowano się troszkę przypudrować jaskiniowca jakim był już wtedy Jak-1. Dodano chowane kółko ogonowe, wymieniono kabinę na kroplową, standardem stały się silniki o mocy 1180 KM, karabiny maszynowe z 7,62 mm zastąpiły 12,7 mm. Wszystko fajnie, powstał Jak-1b (lub jak kto woli Jak-1M), ale te ulepszenia nie mogły sprawić, że nagle myśliwiec Jakowlewa zacznie dominować na niebie. I z Jakami-1b wiąże się kariera międzynarodowa myśliwca. W te samoloty zostali wyposażeni Francuzi z pułku Normandie-Niemen, oraz polski Pułk Myśliwców „Warszawa”. Różnicą między polską a francuską jednostką jest taka, że Francuzi w 1944 roku przesiedli się na Jaki-9D. Jak-9 jako rozwinięcie Jaka-7, będącego rozwinięciem Jaka-1, nie był jakimś niezwykle dobrym myśliwcem, ale na pewno był lepszy od Jaka-1. Polska jednostka nie doczekała się, w trakcie wojny, wymiany swoich maszyn na cokolwiek nowocześniejszego, a Jakowlewy zostały w Siłach Powietrznych do ’46 roku.

No i na koniec mały „Plus”, był to samolot łatwy w pilotażu, do ogarnięcia przez ledwie wyszkolonych pilotów po kilkudziesięciu godzinach nauki w odróżnieniu np. od Migów. Może to był też jeden z powodów dla których go tak długo produkowano.

Cóż, historia Jaka-1 wydaje mi się idealnym podsumowaniem dlaczego WSS zbierało takie cięgi. Samolot stworzony z braków materiałowych, produkowany za długo, blokujący rozwój lepszym konstrukcjom, a w tle układy w ministerstwie. Ot gospodarka centralnie planowana w klasycznym wydaniu.

 

Autor: Jan Wróbel

Własność TMHW ©2024 Wszelkie prawa zastrzeżone.